poniedziałek, 26 października 2015

Eileen Chang "Czerwona róża, biała róża"

Na czym powinno opierać się klasyczne studium rośliny zwanej różą? Z pewnością na jak najdokładniejszym opisie jej charakterystycznych cech zewnętrznych, analizie jej właściwości, definicji ekosystemu, w którym można ją spotkać… W języku botaniki wszystkie zachwycające cechy róży byłyby sklasyfikowane. W drodze konieczności opisu gatunku, jakim jest róża, pozostałaby jedną z wielu wytworów natury, urodzona w jej ogrodzie, dla swojego przeznaczenia − by być różą…

Powściągliwość Autorki opowiadań Czerwona róża, biała róża może być równa transparentnemu językowi nauki.  Przejrzysty styl prozy, jakim włada Eileen Chang,  bezlitośnie odsłania obrazki z życia kobiet szanghajskiej średniej klasy w latach czterdziestych ubiegłego wieku. Umiarkowanie, z jakim Chang odmalowuje ślady uczuć w codzienności małżeńskiej czy ich zacieranie, jest tym bardziej przejmujące, im cichsze. Pozbawione ozdób, skoncentrowane na oddaniu szczegółu, jak kolor podłogi w poczekalni w salonie masażu, czy materiał zasłon w pokoju bohaterki. Jest w tym melancholia, która jest słodka i bolesna, i którą odczuwa się najmocniej, patrząc na październikowe ostre słońce. Konieczność istnienia pewnych domowych przedmiotów wobec październikowej zadumy, jest w jakiś sposób mocniejsza, trwalsza, niewzruszona, nieśmiertelna.  Przedmioty zostają, nawet jeśli spadają liście. Nie dostrzegłabym jednego bez drugiego.

Eileen Chang potrafi pisać o nieuniknionych siłach losu i historii, determinujących i tak już skomplikowany świat kobiecych emocji. Jednym z najsilniej eksponowanych przez nią wątków literacko nośnych, jest siła hierarchii społeczeństwa chińskiego, niezniszczalnego systemu, wyznaczającego rytm życia pokoleń kobiet i mężczyzn, urodzonych dla swojego przeznaczenia.  Z hierarchii Eileen czyni bohaterkę opowiadań i definiuje ją po pierwsze jako spadkobierczyni elitarnych tradycji rodzinnych, a więc jako dziedziczka hierarchii, a równocześnie jako świadoma idei emancypacji artystka. To wyjątkowa perspektywa, dzięki której niełatwo opowiedzieć się po którejkolwiek ze stron. Opozycje, pozornie łatwe, w prozie Eileen Chang ukazują wiele odcieni szarości. Niełatwo wybrać pomiędzy białą a czerwoną różą. Każdy wybór będzie oznaczał przyjęcie odpowiedzialności i gotowość do przyjęcia losu, podążania ścieżką, która otwiera się przed nami.

Bierność czy wzięcie losu we własne ręce? Ach, co to obchodzi różę…

Eileen Chang, Czerwona róża, biała róża. Przeł. Katarzyna Kulpa. Wydawnictwo W.A.B. Warszawa 2009



środa, 14 października 2015

Agnieszka Grzelak "Herbata szczęścia"

Nigdy nie wyrosłam z pragnienia czytania i słuchania baśni. Z czasem sama zaczęłam je opowiadać, zmieniając zakończenia i fabuły, a czasem imiona bohaterów znanych historii. Chyba dlatego tak lubię gatunek fantasy i zabawy literackie, uprawiane przez pisarzy tego gatunku.

Ostatnio czytałam Herbatę szczęścia, powieść fantasy dla młodych czytelników, opisującą perypetie utalentowanej malarki, potrafiącej wyczarować na szkle przepiękne florystyczne wzory. Szklarka, nazwana tak z powodu swojej profesji, szlifowała swoje umiejętności na Wyspie Sierot, w żeńskiej szkole z internatem. Młoda dziewczyna była wychowywana na samotną artystkę, podobnie jak reszta dziewcząt spędzająca w szkole czas na odkrywaniu i pielęgnowaniu swoich różnorodnych talentów. Losy artystek po ukończeniu elitarnej szkoły były bardzo podobne: każda z absolwentek odpływała na stały ląd i tam wiodła ustabilizowane, dostatnie, choć samotne życie. Wychowanice z Wyspy Sierot cieszyły się uznaniem wśród zatrudniających je na rozmaite wysokopłatne zlecenia królów, książąt i przeróżnych bogaczy-amatorów. Otaczała je aura tajemniczości: artystki z Wyspy Sierot nigdy nie ujawniały sekretów dotyczących swojej edukacji, szkolnych zwyczajów, czy swoich instruktorek. Wzbudzały tym samym wśród ludzi  ciekawość i obawę. 

Szklarka pewnego razu dostaje zlecenie namalowania na szkle rośliny o nazwie herbata szczęścia. Okazuje się, że roślina ta jest legendą: nie ma o niej wzmianki w dostępnych powszechnie źródłach. W poszukiwaniu intrygującej herbaty szczęścia, Szklarka udaje się zatem na Wyspę Sierot, gdzie, jak pamięta z czasów szkolnych, znajduje się bogato wyposażona biblioteka. Powrót do miejsca, które opuściła jako pełnoletnia kobieta, z nadzieją na wyzwolenie spod kurateli surowych instruktorek, okaże się punktem zwrotnym w życiu artystki:  Szklarka odkryje kilka tajemnic, w tym także sekret swojego serca.

Zaplanowana jako część cyklu zatytułowanego „Blask Corredo”, powieść jest sama w sobie intrygującą historią. Oddana lekkimi pociągnięciami pióra, które w trakcie czytania ujawniają przemyślany, misterny kompozycyjnie i konsekwentny plan całości. Jest to historia łącząca pierwiastki znanych legend, z których Autorka zbudowała bogaty, przejmujący obraz świata, rządzonego przez brak i pragnienie miłości. Liczne odwołania do legendarnych miejsc, roślin, sytuacji, Autorka łączy w powieści toposem Wybrańca. Jak zwykle w tego typu historiach, Bohaterem zostaje on dopiero po przejściu kilku ryzykownych prób. A to dopiero początek.

Może jest to kolejna powieściowa realizacja tego obrazu, ale z pewnością jest przekonująca. Napisana subtelnym piórem, zachwyciła mnie, dorosłą wielbicielkę baśni.  

Agnieszka Grzelak, Herbata szczęścia, t. 1 Wydawnictwo Polskiej Prowincji Dominikanów W Drodze, Poznań 2014. 


środa, 7 października 2015

Chcemy wiedzieć o śmierci

Kolejna jesień i kolejne rozstanie, którego przecież nieuchronności była pewna. Jednak zaskoczyło mnie i nie potrafię się odnaleźć w oślepiającym początku października. Nie byłam przygotowana na odejście bliskiej osoby.

Każdego roku z nadejściem jesieni zapadam się w siebie i chcę tak przetrwać agonię liści, nawałnice białych obłoków, mocne ostre światło, które wybija mnie na biegun zimna. Tegoroczna jesień przyniosła znów śmierć, a ja okazałam się bezradna wobec jej nieuchronności, bezsilna wobec pustki, którą niesie.

Szukałam przyjaznych książek, które dodałyby mi otuchy. Znalazłam maleńki tomik zatytułowany „O śmierci” autorstwa Emmanuelle Huisman-Perrin, wydany w serii „Chcemy wiedzieć”. Tematyka odejścia jest tutaj zaprezentowana w formie rozmowy autorki z jedenastoletnią córką. Matka delikatnie zaczyna zachęcać córkę do podjęcia rozmowy o śmierci. Przywołuje mit o Orfeuszu i Eurydyce. Przypomina tradycje żałobne starożytnego Egiptu oraz kultur z różnych zakątków świata. Dotyka tematu nieuleczalnych chorób, eutanazji. 
Po lekturze tego tomiku zrozumiałam, jak bardzo brakuje mi rozmów o odejściach bez powrotu i jak mocna jest samotność, doświadczana w obliczu śmierci.  Pogodzenie się ze swoją śmiertelnością wymaga wiary w duchowy wymiar rzeczywistości. To przekonanie, niezależnie od wyjaśniającej go doktryny, nadaje sens śmierci. A jednak trudno mi to teraz pojąć, mając za sobą wykształcenie uniwersyteckie i znajomość mitów i tradycji kultur... 


Seria „Chcemy wiedzieć”, jak głosi notatka na okładce, jest przeznaczona dla młodzieży, a także dla dorosłych, którzy chcą swoim dzieciom odpowiedzieć na trudne pytania.  Poczułam się nieco na marginesie czytelniczym odbiorców publikacji. Dla dorosłych są inne "pocieszki" w przypadku emocjonalnego zachwiania równowagi po odejściu  bliskiej osoby. Tym razem nie sięgnęłam po nie, ani też po żadne naukowe rozprawy, wiersze, ani powieści dla dorosłych. Pozwoliłam się, jak dziecko, wziąć za rękę. 

Emmanuelle Huisman-Perrin, O śmierci. Przeł. Maryna Ochab. Warszawa 2008.  

czwartek, 3 września 2015

Karl Ove Knåusgard "Moja walka" t.2

W drugim tomie powieści, Karl Ove opisał swoje doświadczenia wynikające z bycia partnerem i ojcem. Powieść, zamknięta w ponad siedmiuset stronach, prezentuje czytelnikowi obraz życia pary artystów, którzy rozpoczynają wspólne życie. Karl, jak wiemy z poprzedniej części, jest popularnym i cenionym norweskim pisarzem. Jego partnerka, Linda, szwedzka scenarzystka i pisarka, jest także matką trójki dzieci ze związku z Karlem: Vanji, Heidi i Johna.  Mamy zatem obraz klasy średniej na przykładzie współczesnej skandynawskiej rodziny.

Karl od razu wprowadza czytelnika w konkretny moment swojego rodzinnego życia, by po chwili, niczym Marcel Proust, pod wpływem nagłego impulsu, wywołanego na przykład niezwykłością oglądanego właśnie krajobrazu, przejść do wspomnień i włączyć nas do opowieści o początkach znajomości z Lindą.

Tych „magdalenek” jest kilka i z pozoru są nieoczywiste: wygląd kasjerki w ekskluzywnych sztokholmskich delikatesach. Widok pasażerów na dworcu. Widok wiejskiej leśnej drogi, biegnącej do domu rodziców Lindy. Te sytuacje, obrazy, aktywują pisarską wyobraźnię Karla, dzięki której zostajemy wrzuceni do kolejnych wspomnień o równej sile rażenia, co wywołujący je obraz czy uczucie.
Emocje towarzyszące Karlovi zauroczonego Lindą. Początki ich znajomości, pełne empatii, wrażliwości, na jaką stać dwoje artystów. Oczekiwanie na dziecko, pierwsze obowiązki i rutyna, zabijająca to, co wydawało się, że samoistnie pozostanie nieśmiertelne. Próby, jakie podejmuje Karl w walce o swoją tożsamość pisarza, stłamszonego w pewnym momencie w roli ojca, opisane oszczędnie, jakby pozbawione zostały heroizmu. Wątpliwości, czy jest jeszcze jakieś bardziej upokarzające dla mężczyzny zajęcie, niż uczestnictwo z dzieckiem w zajęciach z rytmiki dla niemowląt.  Zwłaszcza, że prowadząca zajęcia jest młodą atrakcyjną kobietą.

Migotliwe przejścia od czasów do miejsc są jednak podporządkowane głównemu tematowi powieści: walce między rolami narzucanymi przez społeczeństwo i rolami narzucanymi sobie przez nas samych. Próby oględnego opisu utrzymania tej równowagi, podbijane są poetyckimi obrazami skandynawskiego krajobrazu. Wzmacnia to heroizm Karla, a stylistycznie przydaje powieści dramatyzmu, prawdziwości, daje wrażenie docierania do granic emocji, które towarzysza pisarzowi w drodze do przedszkola i w samotności pisarskiej w pracowni. Dzięki tej próbie nadania powieści równowagi stylistycznej, przez siedemset stron drugiego tomu, z niesłabnącym natężeniem śledziłam dni z życia pisarza.

Jeszcze jeden element narracji wspomaga równowagę w czytelniczym odbiorze samego bohatera: jego przyjaciel, Geir. Sportretowanie go poprzez rozmowy i dyskusje z Karlem, dało znakomity efekt kontrastu, wzmacniający charakterystykę Karla. Geir, także norweski pisarz i znajomy z czasów szkolnych Karla Ove, jest doskonałym przeciwieństwem naiwnego, prostolinijnego bohatera. Czasami wydaje się, że zna go bardziej, niż on siebie sam…

„Moja walka” to jedna z moich największych niespodzianek czytelniczych.  




piątek, 24 lipca 2015

D.W. Wilson "Balistyka"



Balistyka jest jedną z tych powieści, które bazują na opisie krajobrazu: fascynującego i jednocześnie przerażającego. Krajobrazu ambiwalentnego – w tym przypadku kanadyjskiego – który jest czymś w rodzaju ducha akcji, tworem, determinującym losy bohaterów i wpływającym na ich postępowanie, psychikę, wybory. Autor Balistyki, D.W. Wilson bez wątpienia inspiruje się w jej opisie prozą Hemingwaya, także w warstwie dialogowej powieści. Wilson wzbogaca tę mieszankę narracjami bohaterów: Alana Westa i Archera Cole`a. Umożliwia to czytelnikowi szybsze poznanie psychologii postaci i zaznajomienie się z sytuacją, w jakiej one się znajdują, zanim poznamy ich przeszłość. Ten zabieg z pewnością mógłby zostać przełożony na język filmu i pewnie byłby to ciekawy obraz.

Właśnie sceneria powieści jest jej mocną stroną. Na tle mrocznej przyrody kanadyjskiej, którą pochłania pożar, rozgrywa się historia, domagająca się ponownego ujawnienia.

Balistyka składa się z opowiadań – kolejne części mogłyby stanowić odrębne historie. Nie można ich jednak czytać wyrywkowo: tytuły rozpoczynające się od „Jeden” po pierwsze ukierunkowują czytanie po drugie, ciąg liczb implikuje sens tytułu całej powieści.

Odliczanie do ośmiu („Osiem” to ostatnie ogniwo historii), jest dystansem koniecznym do przebycia drogi wraz z bohaterami: z najmłodszym, kończącym doktorat Alanem, jego dziadkiem Cecilem, który właśnie przeżył zawał, Archerem Cole`em, byłym dezerterem armii amerykańskiej i kobietami, z którymi łączyły tę trójkę relacje partnerskie i rodzinne. Nie można zostawić tych postaci, tak, jak oni niegdyś zostawili siebie. Trudna rodzinna historia, która rozpoczęła się w prowincjonalnym miasteczku Invermere,  musi zostać opowiedziana. Powinna wybrzmieć i tym samym ułatwić bohaterom rozpoczęcie kolejnej wędrówki z nowym emocjonalnym bagażem. Pod koniec powieści ma się wrażenie, iż nowy początek może nie oznaczać wymarzonego powrotu do krainy szczęśliwości, a jedynie nową perspektywę, która niekoniecznie ułatwi relacje z najbliższymi.

Dla mnie „Balistyka” była jedną z wielu czytelniczych przygód, które przeżyłam wakacyjnie: z odrobiną dreszczyku, niecierpliwie przemierzając dystans dzielący mnie od rozwiązania zagadki, do której nie prowadziły proste skojarzenia. Wciągająca lektura na wakacje.

wtorek, 14 lipca 2015

"Tel Awiw Noir" pod redakcją Etgara Kereta i Asafa Gawrona


Zgodzilibyście się ze stwierdzeniem, że stylistyka noir zawsze będzie mieć swoich wielbicieli? Znane chwyty, przewidywalne elementy, na których pojawianie się na ekranie lub na stronach książki czeka się z zapartym tchem? Niewątpliwie podążanie utartymi szlakami konwencji ma swoich amatorów.

Wycieczka ulicami Tel Awiwu,  w wydanym właśnie tomie Tel Awiw Noir prowadzi czytelnika w zaułki stosunkowo młodego miasta. Opowiadania noir zebrane w tomie przez Edgara Kereta i Asafa Gawrona, ukazały się w serii „Strefa Cienia”, pomysłodawcą której jest wydawnictwo Claroscuro. Jego nakładem ukazały się dotychczas tomy opowiadań: Moskwa Noir, Meksyk Noir i Barcelona Noir. Tym razem tłem mrocznych wydarzeń jest Tel Awiw: ten narażony na bombardowania, pełen potencjalnych niezawinionych śmierci historyczny twór, wpisany na Listę światowego dziedzictwa UNESCO.

O Tel Awiwie miałam pewne wyobrażenie: niebezpieczna strefa ścierania się wpływów różnych żydowskich i palestyńskich organizacji, miasto, które pamięta zamach w nocnym klubie w 2001 roku. Podświadomie oczekiwałam literackich obróbek tych terrorystycznych zamachów i ich konsekwencji w tomie opowiadań Tel Awiw Noir.

Opowiadania zaskoczyły mnie powściągliwością i dyskrecją, jeśli chodzi o portrety doświadczonej atakami terrorystów ludności. Historie przedstawione w tomie tylko niekiedy odwołują się do masakr i zbrodni, i jeśli już, czynią to w sposób raz groteskowy, raz poetycki, innym razem wprost fantastyczny. Tak dzieje się w opowiadaniu „Śmierć w pidżamie” Aleksa Epsztajna, w którym Śmierć jest gościem kawiarni. W kawiarni za chwilę wszyscy zginą w wyniku wybuchu bomby, jednak opowiadanie, jak w filmie, klatka po klatce, cofa chwilę zbiorowej śmierci, by wtrącać parę słów o swoich bohaterach-ofiarach. Intrygujący zabieg, wymagający dobrego rzemiosła.

Różnorodność opowiadań zaprezentowana jest w częściach zatytułowanych „Spotkania”, „Alienacje” i „Zwłoki”. Tytuły są tropami, którymi podąża czytelnik, spodziewający się jakiegoś scenariusza noir, który będzie znać. Tak się w istocie dzieje: mamy i alfonsów i dziwki, szarą strefę, dwie przyjaciółki, które starają się walczyć o dominację w swojej przyjaźni, wykorzystując najniższe instynkty. Mnie najbardziej urzekło niesamowite poetyckie opowiadanie Szmona Kadafa „Tel Kabir”, w którym młody doktorant próbuje pisać swoją rozprawę doktorską, i w czasie studiów natrafia na poemat kontrowersyjnego ezoterycznego poety, Benjamina Szafrana. Zafascynowany lekturą poematu, porzuca dotychczasowy temat rozprawy i postanawia poświęcić doktorat owemu ezoterycznemu poecie. Doprowadza go bohatera do zagadki, na której odkrycie musi dorosnąć…

To, co literacko atrakcyjne i pociągające w stylistyce noir,, odzwierciedlone jest w opowiadaniach zaprezentowanych w zbiorze Tel Awiw Noir.: niejasność zachowań bohaterów, migotliwość sytuacji, doprowadzająca do banalnych i brutalnych finałów. Przewidywalność ukazana w prostej i przez to porażającej formie. Autorzy zebrani w tomie Tel Awiw Noir ukazują wielkie tematy w olśniewających krótkich formach prozatorskich.

niedziela, 28 czerwca 2015

"Życie to jednak strata jest" Andrzej Stasiuk w rozmowach z Dorotą Wodecką

Sztuka wywiadu jest pokusą. Cieszę się, że Dorota Wodecka uległa tej pokusie i porozmawiała otwarcie z Andrzejem Stasiukiem. Rozmowy z pisarzem, zatytułowane Życie to jednak strata jest, to zapis liryczno-humorystycznych konwersacji intrygującej dziennikarki i doświadczonego pisarza.

Jak można zacząć rozmowę z pisarzem formatu Stasiuka? To Duży Format, ale Dorota bez skrupułów odważnie zaczyna od spostrzeżeń … bujnej trawy w gospodarstwie pisarza. I o owcach też rozmawia, inwentarzu ukochanym autora Murów Hebronu. Rozmowa między dziennikarką a pisarzem rozpoczyna się od prostego stwierdzenia: „Ale ma pan tu trawę!”, a od tego wykrzyknika, jak się okazuje, można wyjść do wiejskości i do jej idei, i do realizacji tej idei, którą chyba powinnam nazwać prowincjonalnością, w opozycji do „miastowości”…

Ta płynność w przechodzeniu z tematów trudnych, osobistych do „krajowych i zagranicznych”, politycznych, literackich, rozpościera się niczym krajobraz, którego możemy także domyślać się w tle, gdy dziennikarka i pisarz rozmawiają podczas jazdy autem. Dorota i Stasiuk rozmawiają także w trakcie  wspólnych podróży. Wiadomo, że pisarz lubi jeździć, dlaczego zatem dziennikarka nie mogłaby mu towarzyszyć? Droga, którą wspólnie przemierzają jest przestrzenią „pomiędzy”, bytem, który Stasiuk  uwielbia pisarsko eksploatować.  

Obydwoje rozmawiają z zachowaniem form uprzejmych, ale bez uciążliwego dystansu, blokującego szczerość. Formy „pani” i „pan” budują szacunek, wyzwalają wrażliwość; dzięki nim Dorota i Andrzej nawiązują fantastyczny kontakt, który umożliwia rozmowy na każdy temat. Mnie najbardziej przejmujący wydał się fragment o death camp tour, z którego przepytuje Stasiuka Dorota. Sposób, w jaki Stasiuk chce poradzić sobie z doświadczeniem obozów śmierci we współczesnej kulturze polskiej, sytuacją Polaków mieszkających w okolicach miejsc zagłady, jest zbliżony do widzenia Różewicza. Stasiuk wydaje mi się spadkobiercą poety: próbuje znaleźć język świadomy ograniczeń w oddaniu doświadczeń obozów koncentracyjnych. Wstrząsające, gdy Stasiuk, także we Wschodzie, próbuje opisać współczesny krajobraz tamtych okolic. Pisarz podsyca w czytelniku wiarę w pozory, że młodość może zmazać strach i bezsilność ludzi skazanych na okrutną śmierć: opisy męskiej młodzieży ze Wschodu i południowego wschodu Polski, ich sposób bycia, niby młodzieńczy, ale cudaczny, pokraczny w tej młodości odzianej w chińskie podróbki, od których nie ma ucieczki, jest poruszający.

Może właśnie te opisy, paradoksalnie, uspokoiły mnie. Zawsze szukam takiego pisarstwa, które wywoływałoby we mnie skrajne emocje i wpędzało w bezsenność, a także prowokowało, podsycało ciekawość.  

Rozmowy ze Stasiukiem są znakomitym dopełnieniem jego pisarstwa. Dorocie Wodeckiej udało się zwolnić Stasiuka ( jak na spowiedzi), z większości ról, w jakich często występuje on w swoich książkach. Poza tym, ona sama podczas tych spotkań nie pozostawała w cieniu pisarza, a interesowała mnie coraz bardziej, w miarę zadawania swemu rozmówcy kolejnych pytań.  




wtorek, 23 czerwca 2015

Big Book Festival - Duży Festwial Czytania Warszawa 12-14 czerwca 2015

Kilka zdjęć z  przyjaznego czytelnikom miejsca. Tegoroczna edycja festiwalu zatytułowana została "Człowiek nie pies i czytać musi!"


Podwórko na Hożej 51. Miejsce festiwalowych spotkań i warsztatów.
Tuż obok, w salonie tatuażu, odbyły się warsztaty z Gają Grzegorzewską zatytułowane "Krótka lekcja zabijania".




Spektakl "Wieczorem. W poszukiwaniu Jerzego Pilcha"
Oczekiwanie w deszczu na spektakl "Wieczorem". Z powodu burzy przedstawienie odbyło się następnego dnia.
Spotkanie "10 okładek, które zmieniły świat", prowadziła znakomita Monika Małkowska

Na spotkanie "Zjeść bibliotekę", zaprosili Łukasz Modelski wraz z Małgorzatą Mintą, Łukaszem Kozakiem i Krystyną Czubówną.


Poprosiłam Annę Janko o autograf na egzemplarzu "Dziewczyny z zapałkami"


Andrzej Stasiuk "Wschód"

Męskie granie. Należę do tych czytelników, którzy Mury Hebronu uznają za wyłom w świecie literackim. Dlatego oczekuję od każdej nowej  książki Stasiuka, że zabrzmi echem tej pierwszej. Tej, która brawurowo wdarła się do mojej świadomości  i uprzytomniła mi, co to znaczy mieć odwagę pisarską.

Wiele razy moje oczekiwania wobec powieści Stasiuka się nie spełniły. Długo zabierałam się do czytania Wschodu; obawiałam się spotkania z książką, który będzie męcząca w swojej przewidywalności tematyki i stylu.  A jednak! Wschód może nic nowego w tematyce nie odkrywa, ale jego opis! Znalazłam w nim tyle, że wystarczyłoby za podróż tam i z powrotem.

Na początek: czas. Płynie Autorowi  jak zwykle, w podróży. Dokąd go ta droga prowadzi: oczywiście na Wschód. Do mitycznej krainy, skąd początek wszystkiego… Nie, nie początek. Coś innego. Stamtąd przyszli ci, co mieli na rękach dużo trofiejnych zegarków, ale karabiny mieli na sznurkach, a kury, jak je  już złapali, gotowali w garze razem z piórami. A zatem ze Wschodu przychodzą wspomnienia o złym czasie, w którym wojna i głód wywróciły porządek rzeczy.

Droga na Wschód wiedzie od figur przydrożnych Matek Boskich, gdzie w maju gromadzą się słowiańskie westalki ze swoimi następczyniami, by prosić o łaski od swojej patronki.  Prośby o pomoc pobrzmiewają także w eterze: Autor, podróżując na Wschód samochodem, słucha Radia Maryja, skąd płyną prośby o datki na  utrzymanie radiostacji. Ironiczne i gorzkie myśli Podróżnika przemieszają się tu z pewnością z myślami wielu czytelników… Zaskakujące jest jednak to tymczasowe, właściwe chyba doświadczeniu podróży, przyłączenie się na chwilę Autora do Pielgrzymów-radiosłuchaczy, których celem jest uzyskać rozgrzeszenie i otrzymać wiekuistą nagrodę.

Autor przedziera się przez tę podlubelską religijność wywodzącą się zarazem z Jerozolimy, Watykanu i Ciemnogrodu, nie przestając się dziwić tej osobliwej mieszance kultów. Wielokrotnie opisuje przykłady charakterystycznego dla nacji mieszkającej między Bugiem a Wisłą, pomieszania hiperrealizmu (zwłaszcza w rozwieszonych przy drogach reklamach mięsa z Carrefoura) z codzienną krzątaniną, by takie mięso móc kupić. Typowe dla Stasiuka zdystansowane spostrzeżenia, wbijają go mocniej w przynależność do tych nadrealnych kultowych społeczności. Paradoksalnie podbija to mit nadbużańsko-nadwiślańskich ludów, których żywiołowość pozornie tylko ucywilizowana, czeka na swoje pięć minut.  Autor-obserwator do swoich reportażowych migawek włącza opowieści babki i matki z czasów, których nosi podskórny znak. Ten tatuaż zyskuje z czasem. Czas gra na korzyść rodzinnej pamięci.

Co z tej podróży na Wschód ma wyniknąć: rozumienie siebie w konfrontacji z polityczno-geograficznym tworem, od wieków budzącym ambiwalencję? Czy może chodzi o to, by wyszczekać swój strach do lustra? Kto lub co nim jest?


poniedziałek, 1 czerwca 2015

Książki z dzieciństwa

Pamiętacie swoje książki z dzieciństwa? Bez słów wyfruwających z nich wieczorem nie mogliście zasnąć. Czytanie na dobranoc pozwalało znaleźć się w cudownych, a czasem przerażających krainach. I to ze swoimi ukochanymi bohaterami!

Ja jako maluch uwielbiałam serię Poczytaj mi, mamo. Potem Baśnie Narodów Związku Radzieckiego, zwłaszcza bajki O Iwanuszce-Głuptasku oraz Prządki złota. Gorąco prosiłam tatę o czytanie baśni słowackich zebranych w tomie Trzy róże Pavola Dobsinskyego. Pamiętam, że była tam baśń, w której najmłodsza królewska córka, zapytana o siłę miłości do swego ojca, odpowiedziała, że kocha go jak sól, za co została wygnana z królestwa. Zawsze podczas czytania tej opowieści musiałam jeść chleb z solą.


Potem wielbiłam wszystkie książki Lucy Maud Montgomery, potem Ireny Zarzyckiej... Dziś, w większości, te książki z dzieciństwa i dorastania mam na pólkach. Uwielbiam je w tych ich papierowych, ubogich wydaniach, i w tych bogato ilustrowanych. Nie byłabym sobą bez tych tomów. 


niedziela, 31 maja 2015

Dla mamy

Majowe czwartki to czas osiedlowych nabożeństw. Co tydzień o 19:00 zgromadzone na nabożeństwie kobiety modlą się, jak i dawniej bywało, w tych samych intencjach. Wiem, że wśród nich są prośby o zdrowie i szczęście dla dzieci. 

W potrzebie bycia we wspólnocie z kobietami, które mają różne doświadczenia z dziećmi, przeczytałam fascynującą książkę Rachel Cusk Praca na całe życie. O początkach macierzyństwa. To pewnego rodzaju dziennik matki, która dokumentuje swoje emocje związane z doświadczaniem macierzyństwa. Intymny i wzruszająco szczery zapis emocji kobiety, która nie poznaje własnego ciała, chce powrotu do siebie „sprzed” i  w końcu zaczyna rozmieć, że powrót jest niemożliwy.

Ten emocjonalny pamiętnik macierzyństwa to lustro, w którym zobaczyłam siebie: bezradną wobec kilkugodzinnego płaczu dziecka. W dzień i w nocy. Poturbowaną brakiem snu i głodną, bo na diecie dla matek karmiących. Przestraszoną, niepewną, w końcu zmęczoną i złą.  Na dodatek z poczuciem winy za ten stłumiony krzyk. Rachel pozwoliła mi oswoić  „nieodpowiednie” dla matki emocje. 


W łagodnym majowym świetle wspólnego spotkania  pomodliłam się też za nas. 

Rachel Cusk, Praca na całe życie. O początkach macierzyństwa. Przeł. Agnieszka Pokojska. Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2014. 


środa, 8 kwietnia 2015

Doris Lessing „Lato przed zmierzchem”

Na zewnętrznej okładce tej powieści przeczytałam:
„Czy kobieta-matka potrafi przemienić się w kobietę-kochankę? Czy kobieta, która wychowała czworo dzieci, potrafi jeszcze żyć własnym życiem? (…) Kate Brown zgadza się współpracować jako tłumacz na ważnej konferencji. Jest lato: mąż, córka i synowie porozjeżdżali się w różne strony. Kate nawet nie przypuszcza, że będzie to najważniejsze lato w jej życiu”.

Od początku nie lubiłam bohaterki. Kate drażniła mnie niczym starzejąca się madame Bovary, (a taką ja sobie wyobrażałam): uwikłaną w grę pozorów doskonałą matkę, zarazem pełną pretensji do swoich dzieci; świetnie zorganizowaną gospodynię wspaniałego domu w zamożnej londyńskiej dzielnicy, pragnącą w głębi duszy przy pierwszej nadarzającej się okazji, porzucić dom skrojony na miarę reprezentantów middle class. Czekałam na pierwsze potknięcie bohaterki  w jej zorganizowanym perfekcyjnym życiu.  Czekałam na przełamanie wzorca bohaterki-ofiary.

A kiedy już ta czterdziestokilkuletnia dobrze utrzymana piękna kobieta postanowiła zrobić coś wbrew znanej dotąd samej sobie, zaczęłam baczniej się jej przyglądać i badać przyczyny jej moralnego niepokoju. Dlaczego uległa stereotypom i wzięła sobie młodszego kochanka? Dla kogo tak naprawdę kupiła świetne ciuchy i za pieniądze z pracy tłumaczki na międzynarodowej konferencji, sfinansowała swoją romantyczną przygodę, czyli wyjazd do Hiszpanii?

Opowiedziana na nowo historia upadku kolejnej madame Bovary bolała mnie podczas czytania. Niewygodnie czyta się tę powieść, ale nie mogłam się od niej oderwać, chciałam dotrwać z Kate do końca. Nie mogłam się doczekać sformułowania wniosku. Trzeba jednak dobrnąć do ostatnich stron, by z tej parabolicznej historii, pełnej metafor i surrealistycznych zwrotów akcji, wysnuć olśniewającą prawdę.


Doris Lessing rzuca wyzwanie współczesnej kulturze europejskiej; ta, według autorki Lata przed zmierzchem, daje kobiecie pozorną wolność dokonywania wyborów. Ta kultura jest bezwzględna w egzekwowaniu społecznych ról i w definiowaniu tożsamości kobiety. Do kategorii kultury dodałabym tu i kategorię czasu, czynnika kształtującego w skomplikowany sposób wizerunek kobiety w oczach jej samej i w opinii społeczeństwa. Zarówno kultura, jak i czas, są w powieści czynnikami uniemożliwiającymi bohaterce wybór, kim chce być. To czyni z Kate ofiarę społeczno-biologicznego systemu. Jednak coś sprawia, że nie dajemy jej tak łatwo wślizgnąć się w jego pułapkę. Wewnętrzna odwaga Kate, jej chęć podjęcia decyzji, prowadzi bohaterkę do otwartego zakończenia…

Doris Lessing, Lato przed zmierzchem. Przeł. Barbara Rewkiewicz-Sadowska. Warszawa 2008.




czwartek, 26 marca 2015

Maeve Binchy "Dom nad klifem"

"Przekrocz próg Kamiennego Domu − miejsca, w którym mruczący kot na kolanach i kubek gorącej czekolady przepędzą każdą troskę". "Dlaczego nie?" − Pomyślałam i postanowiłam odpowiedzieć na to zachęcające zaproszenie do lektury. Powieść współczesnej irlandzkiej pisarki, Maeve Binchy skusiła mnie obietnicą przyjemności. Tej, o której wiem, że w trakcie czytania wyłoni się ze stron i dopieści mnie zarówno wrażeniem miękkości kociej sierści, jak i posmakiem czekolady.
Kot jednak okazał się prawdziwym kapryśnikiem, a czekolada − miejscami bardziej gorzka niż mleczna. Nie było o miłości sielankowej, ale o rozstaniach i praktycznej stronie życia, pozwalającej bohaterkom na oswojenie codzienności "po".
Akcja powieści obejmuje lata sześćdziesiąte XX wieku aż do dziś i dzieje się głównie na prowincji zachodniego wybrzeża Irlandii. Historie bohaterów łączy Kamienny Dom − miejsce, które jedna z jego pracownic wraz z ostatnią z rodu właścicielką, postanawiają wspólnie przekształcić w luksusowy hotel. Czy im się uda?
Postaci kobiet w powieści są jej perpetuum mobile, więc można się po nich spodziewać wszystkiego: pomyłek i trafnych decyzji, które zweryfikuje czas. Jeśli walczą o miłość, to dopiero po przejściach, albo w zamian za miłość zajmują się czymś innym. I te wszystkie lejdis osiągają sukces oraz spełnienie. Czas oznacza dla nich wolność wyborów. Dla bohaterek nigdy nie jest za późno.

"Dom nad klifem" to zbiór mało sentymentalnych historii zdumiewająco pełnych wiary w ludzkie możliwości. Bohaterki są najbardziej sugestywne, gdy aktywują immanentny pierwiastek "zaradności" pod wpływem zawirowań losu, dramatycznych przeżyć, przegadanych z kimś godzin, lub po prostu pod wpływem magii miejsca − to jest przekonujące i dobrze się sprzedaje. Bywam pod wrażeniem tego typu literatury, bo pomaga uwierzyć w to, że kobiecość mieni się wieloma odcieniami.

Maeve Binchy, Dom nad klifem. Tłum. Jolanta Kiełbas. Warszawa 2015.


niedziela, 22 marca 2015

Carla Montero "Szmaragdowa tablica"

Powieści osnute wokół poszukiwania obrazu: najlepiej, jeśli obraz przed tajemniczym zniknięciem znajdował się w galerii w Sankt Petersburgu, Madrycie, Florencji albo w Paryżu. Z pewnością to obraz, na temat którego środowisko sztuki milczy. Marszandzi kwitują uśmiechem politowania jego istnienie. A jeśli jeszcze nieostrożny poszukiwacz wątpliwego obrazu zadaje pytania o ów obraz niewłaściwym osobom,  musi, jako kustosz lub doktor historii sztuki, uciekać przed wynikającymi poszukiwań dzieła kłopotami... Zapowiada się pasjonująca lektura.
Z tych własnie powodów uwiodła mnie powieść Carli Montero Szmaragdowa tablica. Tytułowy artefakt, przypisywany Hermesowi Trismegistosowi, w powieści hiszpańskiej pisarki przybiera ciekawą postać. Akcja, w której Ana, specjalistka od twórczości Giorgione, przyjmuje zlecenie odnalezienia obrazu zatytułowanego Astrolog, wprowadza nas w historię samego dzieła i jego opiekunów. Tajemniczy obraz ma, według legendy, zawierać Szmaragdową Tablicę, a więc, być może, zapewnić jego posiadaczowi władzę nad światem. 
Brzmi to mało realnie, ale  w trakcie czytania okazuje się, że wśród poszukiwaczy starożytnej tajemnicy byli Himmler i Hitler, pragnący włączyć Astrologa do kolekcji artefaktów, kolekcji fundamentalnej dla idei odnowienia germańskiego imperium. Legenda Tablicy przemówiła więc znowu, tym razem w historii II wojny światowej.
W ten świat poszukiwań czytelnik zostaje włączony przez Anę Garcíę-Brest, wspomnianą ekspertkę od Giorgionego. Śledztwo w sprawie tajemniczego obrazu, jest pozornie skazane na niepowodzenie. Jednak w trakcie postępowania, młodą panią doktor zaczyna interesować się wielu ludzi, w tym członkowie tajemniczego zgromadzenia PosenGeist. Ana w trakcie poszukiwań spotka wiele interesujących osób, które przemówią zza grobu i odkryją przed nią pasjonujące tajemnice.
Dla mnie najbardziej  frapująca okazała się historia strażniczki obrazu Astrolog, Sarah Bauer, francuskiej Żydówki, której losy splotły się z życiem Georga von Bergheima. Generał Bergheim poszukiwał obrazu Astrolog dla Himmlera, ale zanim odkrył prawdziwe motywy swego zleceniodawcy, zakochał się w Sarah i ich historia zaczęła biec w tempie historii okupowanego Paryża. 
Jak w każdej dobrej powieści kryminalno-społecznej, obraz ludności przebywającej w Paryżu w czasie II wojny prezentuje postawy skrajne: kolaborantów, prostytutki, przedstawicieli ruchu oporu. W podobny sposób, wielowymiarowo, przedstawieni są Niemcy: winni całemu złu wielbiciele kultury wysokiej, napędzani ideą stworzenia nowego społeczeństwa w duchu nietzscheańskim. Nie po raz pierwszy powieściowy świat widziany oczami okupantów i okupowanych nie jest biało-czarny, ale pełen szarości. Kto potrafi w nim znaleźć w sobie odrobinę empatii, może ocalić swoje człowieczeństwo. 
O bohaterskich postawach w powieści mówi się głośno i może czasem tendencyjnie, szczególnie jeśli chodzi o francuski ruch oporu i elitę niemieckich generałów. Nie można jednak nie ulec urokowi, w jaki Carla Montero opisuje cały ten świat grozy, miłości, poszukiwania piękna i tajemnicy obrazu. Miałam wrażenie, że czytam coś pomiędzy Klubem Dumas, a Kodem Leonarda da Vinci. Przekład powieści dokonany przez Wojciecha Charchalisa, znanego z fenomenalnych adaptacji "współczesnojęzykowych", jak choćby najnowsze tłumaczenie Don Kichota, sprawia, że Tablicę czyta się płynnie: sześćset siedemdziesiąt stron połknęłam w dwa dni. Zanim doceniłam lekkie pióro tłumacza, zwróciłam uwagę na stronę tytułową i wewnętrzne strony okładki: są piękne i wymowne. Czytanie Szmaragdowej tablicy okazało się fantastyczną przygodą.

Carla Montero, Szmaragdowa tablica. Przeł. Wojciech Charchalis. Poznań 2013.

środa, 25 lutego 2015

Elizabeth Gilbert "Botanika duszy"

Spomiędzy książkowych kartek wypadł ususzony klonowy liść: duży, brunatno- i czerwonożółty, przybrudzony czasem.

Ślad po tamtej intensywności koloru, która wtedy zafalowała we mnie i przyniosłam liść do domu. Dobrze pamiętam jeszcze jedno z takich wzruszeń: znalazłam w domu w encyklopedii cały bukiet ususzonych frezji: fioletowych, białych i lekko pomarańczowych, całkiem płaskich po trzydziestu latach, włożonych do tomu przez jedną pannę młodą. 

Te na nowo odkryte ślady zaprowadziły mnie do "Botaniki duszy", którą pochłaniam od trzech dni. Powieść rozwija się we mnie w idealnym momencie: w okresie wczesnego przednówku, kiedy szuka się nowych smaków, wypatrując oznak wiosny, która na pewno przyniesie odmianę. Autorka powieści, Amerykanka Elizabeth Gilbert, zadedykowała swoją pracę Babci z okazji Jej stuletnich urodzin. W trakcie czytania "Botaniki" widać wiele obrazów z przeszłości, które mogły być inspirowane opowieściami Babci. Wnuczka umiejętnie je przywołała i doskonale opisała, nadając im niepowtarzalny kształt. Dla mnie, jak dotąd, najbardziej wyrazisty jest przeświecający przez powieść duch pierwszych osadników filadelfijskich i ówczesna atmosfera jednego z największych miast Stanów Zjednoczonych. Powieść pisana jest z rozmachem i ogromnym talentem zwłaszcza w opisywaniu szczegółów, co do których nie mam wątpliwości, że Autorka je zna. Jest tak przekonująca. 

Początek historii głównej bohaterki, Almy Whittaker, prowadzi do historii  jej ojca, który zanim zobaczył pierwszy raz swoją córkę urodzoną w 1800 roku, był biedakiem, bystrym złodziejem, utalentowanym ogrodnikiem w Kew Gardens, marynarzem i obieżyświatem na usługach bogatego lorda Banksa. Droga do fortuny Henry`ego Whittakera była trudna i kręta. Konsekwentnie wydzierał światu nieznane ówcześnie rośliny i sprzedawał je hodowcom i botanikom z całego świata. Swoją wiedzę o roślinach, którą zdobył od swego ojca, także ogrodnika w Kew Gardens, przekazywał swojej córce od najmłodszych lat. W ten sposób Alma już jako mała dziewczynka stała się spadkobierczynią  pasji swego ojca. 

Wpływ Henry`ego wyznaczył Almie drogę kariery naukowca. Wszystko inne w dziewczynie ukształtowała matka. Beatrix z domu van Devender, nieładna, ale niezwykle wyedukowana, bogata Holenderka, spadkobierczyni surowej luterańskiej doktryny, w której duchu konsekwentnie wychowywała swoją córkę. Nigdy jej nie dopieszczała, zawsze natomiast przycinała, naginała, upominała w tym, co należało ukształtować w dorastającej dziewczynie: niezdrowe w mniemaniu matki instynkty, nieposłuszeństwo, brak manier. Beatrix nieustannie kierunkowała swoją córkę w byciu uprzejmą, ale nie nudną.  Nuda oznaczała głupotę, bezproduktywność umysłu, a to już był grzech. Sama Beatrix, nie dopuszczając do rozleniwienia, nie prowadziła salonowych konwersacji: nie znosiła czczej gadaniny. W jej domu, filadelfijskiej posiadłości White Acre, którą zarządzała razem ze swoją gospodynią, Hanneke de Groot, prowadziło się wyłącznie ciekawe dysputy na odpowiednim poziomie. I to wyłącznie z interesującymi gośćmi, nie zawsze reprezentującymi środowiska najwyższej klasy, za to będącymi utalentowanymi naukowcami, tancerzami, aktorami lub poszukiwaczami przygód z całego świata. Beatrix nie należała wówczas do nudnej, jak sama twierdziła, socjety bostońskiej, miała natomiast krąg wybitnych znajomych i była żoną Henry`ego Whittakera, który wówczas już jednym z najbogatszych ludzi Ameryki. W takim otoczeniu wzrastała jego córka. 

Śledzę jej losy. Trudno mi się oderwać od tej książki. 

niedziela, 8 lutego 2015

Warsaw in winter - II







Marek Wałkuski "Ameryka po kaWałku"

Jak się ma Miss Ameryka? Lepiej być nie może – odpowiada Marek Wałkuski, dziennikarz Polskiego Radia. Marek od dwunastu lat mieszka w Stanach i – jako korespondent radiowej Trójki – niestrudzenie opowiada i pisze o USA. W swojej najnowszej książce Ameryka po kaWałku, stara się pokazać zróżnicowany charakter rozległego obszaru Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej.

Udaje mu się przyciągnąć potencjalnego czytelnika samym tytułem. „KaWałek” to kalambur, za którym ukrywa się dziennikarz, pragnący częściowo opisać kraj, w którym, jak powszechnie się sądzi,  dobrze się mieszka i robi zakupy. Ale nie tylko. Marek Wałkuski przedstawia czytelnikowi najróżniejsze aspekty życia w Stanach, próbuje pokazać, jak wygląda normalne życie w Ameryce z perspektywy zarówno dziennikarza, jak i zwykłego mieszkańca.

Książka podzielona jest na sześć kawałków. Są one zatytułowane następująco:
Kawałek wstępu
Kawałek pierwszy. Wygoda po amerykańsku
Kawałek drugi. Made in USA
Kawałek trzeci. Między nami Amerykanami
Kawałek czwarty. Widokówki z Ameryki
Kawałek piąty. Przyjemne stany
Kawałek szósty. Rzeczy ostateczne albo prawie ostateczne

Poszczególne kawałki opatrzone są znakomitymi ilustracjami samego Autora oraz pochodzą z przebogatych źródeł m.in. zbiorów Getty Images i CORBIS.

Zasiadłam do tej książki z ciekawości: skonfrontuję swoje wyobrażenia na temat Stanów z faktycznymi opisami sporządzonymi przez kogoś, kto tam mieszka i może, zachowując perspektywę obcego, strangera, pokazać mi aktualną żywotność tych moich mitów. (Mam na myśli m.in. amerykański uśmiech, hasło "Od pucybuta do milionera" oraz kultowe podróżowanie kilometrowymi autostradami na harleyu, koniecznie z muzyką z filmu Easy Rider albo Thelma i Louise).
Marek także rozpoczyna swoje opisy-kawałki od symboli amerykańskiej kultury, czy może – duszy? Właśnie. Czy Amerykanie, wiecznie uśmiechnięci, zawsze przyjaźnie nastawieni, mają prawdziwą, pełną złożoności duszę, którą czasem zatarga rozpacz? Jeśli tak, to na pewno nie pokazują tego publicznie. Nie wypada obnażać swoich emocji, bo w codzienności najważniejsze jest żmudne „przepychanie materii” każdego dnia, a uśmiech z pewnością potrafi złagodzić tę rutynę.

A zatem porozumienie dusz: słowiańskiej i amerykańskiej nie jest możliwe z zasady. Trzeba pójść na kompromis. Może właśnie ten harley, symbol wolności, byłby dobrym tropem? Marek pisze, że sam kupił harleya, bo chciał się przekonać, ile może na nim „depnąć” i tym samym spektakularnie przejechać kilometry słynnej route 66.
Okazało się, że harleyowcy jeżdżą przepisowo i że same harleye nie bardzo pozwalają dać „depa”.  Ale mają wielu fanów. Marek jest nim nadal ze względu na emocje, jakie budzą te motocykle i indywidualność, która cechuje ich posiadaczy. A wiadomo, że indywidualność to wartość numer jeden w Ameryce. Z tym się spokojnie zgodziłam i pozostawiłam motocyklistów na ich własnych drogach. Mit żywotny. Dalej.

A jak z hasłem "Od pucybuta do milionera"? Obecny najsłynniejszy piosenkarz country, Toby Keith, był typowym prowincjonalnym muzykiem, dorabiał na rodeo, grał w futbol. Potem pracował na platformie wiertniczej, po spadku cen paliw postanowił poświęcić się muzyce. Wziął kredyt, nagrał płytę i...jego obecny majątek "Forbes" szacuje na pół miliona dolarów. Następny mit nadal funkcjonuje. 

Kolejne kawałki poświęcone stereotypowym amerykańskim zachowaniom wzbudziły moją niechęć i śmiech, jak uroczystości pogrzebowe, w większości pozbawionego żałobnego tonu oraz fascynacja makabrą w stylu Halloween. W większości miałam mieszane uczucia: pogardy i zachwytu nad wyidealizowaniem konsumpcji oraz idącej za tym łatwości w podejmowaniu wszelkich działań, z pewnością – nie nadzieją, "że się uda" –niezależnie od wieku, predyspozycji, często także możliwości finansowych. Amerykanie mają w sobie gen optymizmu, który pozwala im wierzyć we własne siły i porozumiewać się z ziomami na tym samym poziomie. Co oznacza w razie potrzeby wspieranie się, radzenie sobie i wzajemne wsparcie. Niesamowite. I jak bardzo frustrujące w porównaniu z tym, co mam na własnym podwórku, choć się staram.

W trakcie czytania przeszkadzała mi ta kultowa idea amerykańska, której sporo miejsca poświęca redaktor Wałkuski. Mówię o łatwości życia, o której nieustannie wspomina Redaktor. U nas wszyscy też żmudnie przepychają dzień za dniem, ale rzadko robią to z uśmiechem, a częściej z wściekłością. Którą przecież trzeba gdzieś wyładować. Najczęściej są to Bogu ducha winni współpasażerowie w środkach komunikacji miejskiej albo zwykli przechodnie, którzy, chcąc przejść przez przejście dla pieszych bez świateł, muszą przeważnie przepuścić sfrustrowanych kierowców.

Cierpię nad brakiem łatwości życia, a z drugiej strony uważam się za bohaterkę codzienności, bo tak dobrze sobie z nią radzę. Dlaczego miałabym popatrzeć na to, co robię, bez heroizmu, a po prostu normalniej, nieco mniej refleksyjnie, głęboko – a po prostu zwyczajniej? Może nie umiem?

Ale o tych różnicach między Ameryką – nimi, a nami, czyli Europą, (a może nami - Polską?), można by ciągle pisać i nieustannie porównywać.

Redaktorowi Markowi przyświeca inna myśl, która jest czytelna: ważne, by dostrzec pewien charakter, styl życia, który w Stanach polega na ułatwianiu, a nie utrudnianiu sobie życia. (Znowu porównania nasuwają się same. Chyba nie można przed tym uciec).
Marek nie stara się być obiektywny. Opisuje jak działają banki, sklepy, dlaczego zakupy w Stanach są przyjemniejsze (bo nie ma stresu przed reklamacją i zirytowanym sprzedawcą, który ostatecznie nie przyjmuje reklamowanego towaru, ani nie zwraca żadnej kwoty). Marek pisze o tanim stołowaniu się w mieście i o możliwościach spędzania wolnego czasu za grosze.

Z tych opisów płynie wniosek, ze ludzie w Stanach przede wszystkim ufają sobie nawzajem, a nie z miejsca podejrzewają, że chcesz ich oszukać. Są bezwzględnie dumni z tego, że ich kraj powstał dzięki ich pracy i że mogą w nim dużo zmienić, bo mają wpływ na rządzących i na to, jak wydawane są ich podatki. Marek jest zadowolony, jak działa Arlington, w którym mieszka, głównie z powodu inicjatyw na rzecz mieszkańców, takich, jak edukacja i rozrywka. Są one tam finansowane z kieszeni podatników. Hasło”Wszystko jest dla ludzi” ma zatem w Ameryce pełniejszy sens, niż tylko, jak w Polsce, częściowy. Tu tym hasłem tłumaczy się nadużywanie pewnych zachowań. Tam – realizację pomysłów, które można z pożytkiem zrealizować.

A jednak zmęczyło mnie to zadowolenie Autora Ameryką i czytając, czekałam, aż znajdzie się kawałek równoważący te zachwyty. Znalazłam jeden i on, według mnie, uratował całość. Bez niego nie mogłabym przełknąć tego kawałka amerykańskiego tortu.  Piękność bez maleńkiego uszczerbku nie byłaby tak autentyczna.

Polecam wszystkim spróbować!


Marek Wałkuski, Ameryka po KaWałku. Kraków 2014



sobota, 7 lutego 2015

Warsaw in winter

Warszawa zimą, czy Warszawa – nocą? Obie formy zawierają w sobie wrażenia z wczoraj, tuż po obejrzeniu  Warsaw by night w pobliskiej Kinotece.

Zbierało się od jakiegoś czasu.: nieruchomość mroźnego powietrza, wzdymającego się jedynie od firanek oddechu. Nie mogłam oprzeć się pokusie chuchania i wyobrażania sobie wielu rzeczy, które znikały wraz z ciepłym powietrzem.  Rozpływały się w nim.

Byłam taka wyczekująca, w tej rutynie codziennej zimy, zwłaszcza wieczorów w pracy, które niekiedy bywały poetyckie, jak historia Roxanne z piosenki The Police, ale częściej przytłaczające ciemnością krótkich dni. Co wieczór to samo. Od czasu do czasu wkładałam czerwoną sukienkę po powrocie. Zapalałam wtedy lampkę i czytałam z ust Świętego różne piosenki.

Wczoraj poczułam ruch powietrza, zapoczątkowany jakimś oddechem nietutejszym i nieludzkim. Miał w sobie mroźność, ale i jakąś trudną do uchwycenia świeżość. Przeczucie czegoś niejasnego, jak niewytłumaczalny i – co poczułam mocniej – zmysłowy zapach ziemi. Była piętnasta i zrobiło się nagle widno. Pomyślałam, że po wieczornych zajęciach pójdę do kina na Warsaw by night.

Samotność w kinie była mi potrzebna. Mimo premiery filmu i sporej publiczności, czułam się na właściwym miejscu, gotowa na spotkanie z obrazem…wymagającym, jak się okazało i cudownie wzruszającym. Może potrzebowałam odzwierciedlenia, a tym samym potwierdzenia takiego obrazu Warszawy, jaki sama w sobie noszę? Film mi go zarazem dopełnił, jak i dodatkowo pokiereszował. Ile blizn na tym obrazie, na który codziennie patrzę? Kilkanaście. Namiętnie szukam podobieństw, projektuję na niego emocje i widzę, że jest ruchomy i przypomina szopkę. Albo iluzoryczne malarstwo. Z której strony patrzysz ty – on patrzy na ciebie. A co tym razem jest na obrazie? Zima czy noc?


Pod wspólnym adresem miasta Warszawa, rozpoczynają się, trwają i kończą romanse. Mój także. Wracam z kina przez stację PKP Powiśle. Nadjeżdża wieczorny pociąg KM do Otwocka. Prawie pusty. Na peronie nie już ma nikogo, ale konduktor upewnia się, czy może jeszcze ktoś nie wpadnie w ostatniej chwili: rozgląda się. Nie, nie ma nikogo. Pociąg powoli rusza, konduktor trzyma w ręku krótkofalówkę, ale jeszcze stoi w uchylonych drzwiach, gdyby ktoś w ostatniej chwili się zdecydował i miał wsiąść. Tym razem to nie ja. Przyspieszam kroku. 

piątek, 16 stycznia 2015

Deborah McKinlay "Cała nadzieja w Paryżu"

Romans od kuchni, czyli, o tym, o co by się zdarzyło, gdyby on, znany amerykański pisarz po dwóch nieudanych małżeństwach spotkał ją, bogatą Brytyjkę po rozwodzie. Połączeni pasją gotowania, rozpoczynają wspólną przygodę. Gdzie? Oczywiście w Paryżu.

Tak by się mogło zdarzyć. Prezentowana historia przypomina znane nam skądinąd opowieści, jak to on wprawdzie jest popularnym pisarzem, odnoszącym sukcesy, ale nie radzi sobie z twórczym zastojem, który nadciąga wraz ze zbliżającą się pięćdziesiątką. Szukanie samotności, męskie towarzystwo i obiecujący romans z piękną fotografką nie uruchamiają u Jacka energii pisarskiej. Eva też sobie nie radzi. Samotność w zamożności to wprawdzie bajkowe połączenie, pozwalające na letarg bliski bajkowej Śnieżce. Jednak Evie do niej daleko. Nieprzepracowane emocje przekłada więc na gotowanie i pracę w ogrodzie. Pozornie udaje jej się osiągnąć spokój.

Nie byłoby tego romansu dwójki pokiereszowanych uczuciowo i oddzielonych Oceanem ludzi. Ale któregoś dnia, w pracy w charytatywnym sklepie, Evie, udzielającej się wolontariuszce,  wpada w oko jedna z książek Jacka. Powieść zadziała jak pocałunek księcia: Eva w chwili krótkiej przytomności pisze z wdzięczności kartkę do autora, w podziękowaniu za wyrwanie ją z półsnu, z zapomnienia. Jack odpisuje i korespondencyjna znajomość zaczyna rozkwitać. Poprzez wymianę kulinarnych przepisów i rad, bohaterowie dochodzą do momentu, w którym znają już swoje upodobania i smaki. Co z innymi zmysłami? Czy im pofolgują?

Czytając tę powieść, poczułam zapomniany smak epistolografii. Uzmysłowiłam sobie, że  dawno nie napisałam prawdziwego listu. A miałabym do kogo. I jeszcze coś: nie zawsze pozornie łatwe historie muszą kończyć się według przepisowego scenariusza. W tym przypadku trochę konwencjonalni bohaterowie nie zostali przez autorkę zamordowani swoimi powieściowymi prototypami i nie utknęli w schemacie romansu.


PS. Miło by było znaleźć się w Paryżu.

Deborah McKinley, Cała nadzieja w Paryżu. Łódź 2014.  

sobota, 10 stycznia 2015

Jakub Winiarski "Kronika widzeń złudnych. Pisma edukacyjne"

Niniejsza książka została wyróżniona przez jury konkursu wydawnictwa Zielona Sowa i wydana w serii konkursowej w 2004 roku.

W 2004 roku hasło „Jerzy Pilch” dopiero zaczynało krystalizować się w mojej wirtualnej bibliotece najbardziej cenionych pisarzy. Jedenaście lat śledziłam pisarstwo Pilcha i śmiało mogę się uznać za jego podbój miłosny w dziedzinie literatury. Myślę, że książka Jakuba Winiarskiego chyba wyrosła z afektu do autora „Miasta utrapienia”.

W poniższym fragmencie widać gołym okiem ślady lektur Winiarskiego:

"I czym uraczyła mnie ta niepospolita kobieta? I co się okazało? I okazało się, że jak każda przedstawicielka płci pięknej, jak każda po prostu kobieta o niczym innym nie marzy tak bardzo, jak o szalonym uczuciu. A jeśli nie wręcz szalonym, to już na pewno o wiecznym. Każda straszliwa brzydula żyje tym przekonaniem. Każda straszliwa brzydula i każda supermodelka odpręża się, fantazjując na temat swych wielbicieli. Znana mi w każdym calu swojego ponętnego ciała, wciąż tajemnicza dla mnie od strony swojej duchowości jasnowidząca kobieta, z którą dzieliłem i łoże, i stół, i na koniec wspólnie zebrany księgozbiór, nie była tu żadnym wyjątkiem, tez była w we władzy Amora; Kupidyna o maślanym spojrzeniu wysoko stawiał wśród bożków. Lubiłem czasem podrażnić tę jej biologiczną ufność (…)"


Inspiracje frazami pilchowymi są wyraźne i celowe. Nadal zatem brnę w te strony Kroniki i jestem pewna, że jej Autor przyzna się na końcu do swoich czytelniczych preferencji. Na razie, także poza licznymi mottami otwierającymi każdą z części, a pochodzącymi m.in. z Thomasa Bernharda, Paula Valéry`ego, liczne są reminiscencje z Kundery i Exupéry`ego. Po co to wszystko? Chyba z powodu obrony przed chaotycznością świata, której boi się Norbert, bohater, narrator przygodny, jak nazywa sam siebie.  A zatem – stwierdzenie, że jedynie literatura ocala? Tylko przypominane w różnych kontekstach cytaty mogą dać poczucie sensu? Co, oprócz finezyjnej zabawy, mogą dać parze graczy takie żonglerki cytatami? Mielibyście ochotę na romans z powieścią, która wymagałaby od Was wskazania jak największej liczby literackich odniesień? Macie już takie książki na liście swoich ulubionych?  

czwartek, 8 stycznia 2015

Jesper Juul "Twoje kompetentne dziecko"

Jesper Juul, Twoje kompetentne dziecko, to książka, którą czytałam prawie trzy miesiące, „z doskoku”. Nie − usiadłam i po prostu ją przeczytałam, ale podchodziłam do niej za każdym razem. Słuchałam każdego najmniejszego impulsu, by po nią sięgnąć. Dziś ją skończyłam i mogę powiedzieć, że to jedna z najciekawszych książek o wychowaniu rodziców przez dziecko, na jaką kiedykolwiek natknęłam się w swoim czytelniczym życiu. Autor zadbał, by język był przystępny, unikając przeciążenia pedagogiczną terminologią.

Po Twoje kompetentne dziecko sięgnęłam z potrzeby poszukiwania autorytetów wychowawczych. A gdzie jeszcze miałabym sięgnąć, poza doświadczeniami wyniesionymi z własnego dzieciństwa? Do skandynawskich pedagogów. Wiedziona tropem skandynawskich pisarzy dla dzieci, postanowiłam przyjrzeć się ich widzeniu relacji rodzic-dziecko, bardziej od strony psychologii i pedagogiki. Szperając w moich ulubionych blogach, trafiłam na nazwisko Juula i postanowiłam zainteresować się bliżej jego teoriami wychowawczymi. Dziękuję Wam, Blogerki, że pomogłyście mi w wyborze lektury uświadamiającej mnie jako dorastającego rodzica.

Na ile współcześnie jest żywotny tradycyjny model rodziny autorytarnej? Wydawało by się, że przeszedł do lamusa razem z walką kobiet o prawa do bycia kimś więcej, niż tylko matką.  Jesper Juul udowadnia, że jesteśmy spadkobiercami tradycyjnego modelu rodziny, utożsamianego z walką o władzę między rodzicami a dziećmi. Zastanawiające. Do tego Juul twierdzi, że współczesna rodzina, zanim jeszcze przyjdzie na świat dziecko, jest tradycyjnie (czy raczej powinnam napisać – rozpatrywana przez rozpoznawalną teorią Freuda,) okaleczona przez kulturę. Kultura wymogła bowiem na dwojgu ludzi, pragnących założyć rodzinę, wypracowanie mechanizmów umożliwiających im radzenie sobie w życiu. Owe mechanizmy Juul zgrabnie definiuje jako osobowość, czyli sumę rozmaitych strategii przetrwania.  Dwie odrębne jednostki, reprezentujące dwie różne strategie przetrwania zakładają rodzinę. I co dalej???

Juul analizuje przykłady rodzin dysfunkcyjnych i takich, które różnie radząc sobie w przypadkach skrajnych (wojna, śmierć jednego z rodziców), w trakcie rozwodu rodziców, ale także w momentach, gdy dziecko jest z rodzicami w restauracji i jest karcone za niewłaściwe zachowanie.  Prostota i dystans, z jakimi Autor opisuje przykłady zachowań obu stron: rodziców i dzieci, rozbraja i pomaga spojrzeć na pewne zachowania (swoje, przejęte od rodziców, tak, tak!), z innej perspektywy. I o  to chodzi w tej książce. Żeby zobaczyć dziecko inaczej, niż tylko jako pozbawioną własnego zdania istotę. Dotyczy to także rodziców udających, iż wychowują swoje dziecko bezstresowo, a niekoniecznie dbają o jego potrzeby, przez brak wytyczania mu granic.
Niewiarygodne, ile przeniesionych zachowań zaobserwowałam u siebie. To chyba dobrze, że je zdiagnozowałam.

Jeszcze coś: Juul pisze o wypracowaniu przez rodziców i dzieci modelu nie walki, ale rozmowy, negocjacji, w których podstawą jest właściwy dla obu stron osobisty język. Sztuka jego wypracowania jest żmudna, ale kto twierdził, że wychować człowieka jest łatwo? Kompetencje dziecka, o czym przekonuje Autor, mogą z całą pewnością uczynić z rodziców lepszych ludzi.

Zapraszam do lektury!

Jesper Juul, Twoje kompetentne dziecko. Dlaczego powinniśmy traktować dzieci poważniej? Wydawnictwo MiND 2011, 2012

 Copyrights by Święty

Copyrights by Święty




czwartek, 1 stycznia 2015

"Magia świętokrzyskiego drzewa"

Widok na
Święty Krzyż. Droga na Święty Krzyż z naszego pensjonatu "Oaza". Copyrights by Święty.
Od dwóch dni czytam prawdziwą księgę drzew: album zatytułowany "Magia świętokrzyskiego drzewa" z tekstami Leszka Mazana i Krzysztofa Lorka i niesamowitymi fotografiami m.in. Pawła Pierścińskiego, Elżbiety Szot-Radziszewskiej, Piotra Kalety. Album wydało w 2006 roku wydawnictwo Norpol z Krakowa. Przeglądam, czytam i patrzę przez balkonowe okno; przede mną Łysa Góra, znana także jako Święty Krzyż. Nie pamiętam bardziej komplementarnych wrażeń. Mocno i estetycznie.

Przyjechaliśmy we trójkę do Huty Szklanej, wioski położonej najwyżej w Górach Świętokrzyskich. Mieszkamy we wspaniałym domu gościnnym, w którym nie ma innych turystów, tylko my, tak się trafiliśmy pod koniec roku, jak żartuje nasza Gospodyni.  Gospodyni jest zielarką i fanką Świętej Hildegardy z Bingen. Słuchamy ze Świętym jej opowieści, jemy przyrządzane przez nią posiłki, cieszymy się jadalnią z ogromnymi oknami i pięknym słońcem. Wynagradzamy sobie wzajemnie, we trójkę, pięciotygodniową wzajemną nieobecność. Siedzimy na zmianę w kąciku dla czytelników, na piętrze, na którym jest też nasz pokój. I spokój. W całości.

Wczorajsza wędrówka na Święty Krzyż okazała się bajkową podróżą do krainy śniegu. Na szczycie weszliśmy do klasztoru.W bazylice nie było nikogo. Akurat zaświeciło słońce, które wypełniło wnętrze z ołtarzem delikatnym, przepuszczonym przez mleczne okna, światłem. Zielone girlandy ze światełkami zwieszały się z sufitu. W prawej części kościoła spostrzegliśmy szopkę. Bob był zachwycony, jak zwykle, siankiem. Rozbawieni, zauważyliśmy obok figurek pasterzy dwa wypchane borsuki z pobliskiego Muzeum Przyrody. Wróciliśmy wczesnym popołudniem, Bob był już bardzo zmarznięty i śpiący. My ze Świętym siedzieliśmy sobie w salonie, przy kominku i rozmawialiśmy. Piliśmy kawę zaparzoną w kafeterce. Nie pamiętałam tak błogiego spokoju we dwójkę-trójkę.

Czytam wspomniany album "Magia świętokrzyskiego drzewa" i odkrywam siebie w tych drzewach. Powracają wspomnienia z pieszych wędrówek po Górach - eskapad z przyjaciółkami z tej samej drużyny harcerskiej. Z chłopakami z różnych stron Polski, którzy przyjeżdżali tu dla tych widoków, stając się dla mnie wspomnieniami na równi ważnymi, co wysiłek zdobywania Góry Chełmowej i Klonówki. Obserwuję siebie w tych retrospektywach - wystarczy mi jeden dzień w sąsiedztwie Łysogór i rozprasowują się fałdy ostatnich dni. Kontrafałdy założę na dzisiejszą potańcówkę w salonie i będzie miało to znaczenie tylko dzisiejszego wieczoru.

Tego ostatniego dnia w roku chciałabym Wam życzyć odpoczynku, wolnych chwil na przepuszczanie czasu z książkami. Bo taki czas liczy się dla nas, Czytelników, inaczej.

Święty Krzyż. Copyrights by Święty

Nasza trójka