niedziela, 22 grudnia 2013

Świątecznie

Wszystkie te rozproszone historie znów się odnajdą, kiedy usiądę z moimi najbliższymi do wigilijnego stołu. Dobrze, że te chwile są tak wyczekiwane. Drogie. Trwają do późna. Grzeją nadzieją do następnej jesieni. I tej Ostatniej Jesieni są zwieńczeniem. 

Myślę o opowieściach, których już nie usłyszę, wraz z głosem bliskich i znajomych, którzy odeszli na inną wieczerzę. Ile mogłabym jeszcze opisać, pytając ich o tak ważne szczegóły. O detale, które są przypadkowymi metafizycznymi rekwizytami, z którymi przyszło nam grać w tej właśnie sztuce.

Chciałabym znowu poczuć się dzieckiem, gdy odejścia były czymś dramatycznym, ale chwilowym - do pojawienia się następnej przyjemności, towarzysza, poranka kolejnego dnia. Zwiastującego nowe i fascynujące przygody. Wprost na wyciągnięcie ręki! 

Tym razem przygotowując się do Wigilii powyciągam wszystkie talerze po babciach i ciociach, prezenty od sąsiadek z poprzedniego miejsca zamieszkania - komplety do kawy. Przyjrzę im się ponownie, tym filiżankom, talerzykom, łyżeczkom. I zaproszę ich pierwszych właścicieli i nabywców do nas na kolację. Żeby znów porozmawiać, usłyszeć znajome głosy, corocznie powtarzane anegdoty. Przeniosą mnie one do krainy czystego powietrza, gdy stanę na progu następnego ranka.

Wszystkim zabieganym, zaabsorbowanym biegnącym czasem chcę złożyć życzenia spokojnych, zdrowych i wspaniałych Świąt Bożego Narodzenia. Niech to, co ma przeminąć, przeminie. A o reszcie zdecydujemy, czy warto wspominać. Wracać. Czytać i pisać. 



wtorek, 17 grudnia 2013

Pozdrowienia dla bogiń

Przeglądarki internetowe podają wiele adresów, pod którymi mogę znaleźć moje boginie. Numer jeden to Wikipedia, potem lista adresów stron poświęconych poszczególnym portretom kobiecym. Złowione w jedną sieć informatyczną. W jedno źródło z wieloma dopływami, rzekami, mniejszymi strumieniami. Pod kilkoma adresami. Który będzie poste restante? Muszę zdecydować i czym prędzej wysłać swoje dla bogiń pozdrowienia i ukłony.

Informatyczną sieć rozsupłuję dla wyłuskania informacji o Dorze Maar, towarzyszce życia Picassa. Szukam adresów odsyłających mnie do wiadomości o Georii O` Keeffe i o Soni Delaunay. Wiem, że dla nich oraz dla kilkunastu innych kobiet Judy Chicago wystawiła ucztę, nazwaną Dinner Party. Jest to jedno z najważniejszych przykładów sztuki feministycznej. Powstało w latach 1974-1979 i ucieleśniało ideę restytucji historii z kobiecym, zapomnianym dotąd udziałem. Opierało się na znanym w kulturze symbolu uczty, zebrania przy jednym stole kobiet, które tworzyły historię. By udowodnić, iż była to nie tylko History ale Herstory. Pomysłodawczyni uczty, Judy Chicago, zaprojektowała indywidualne nakrycia dla każdej z zaproszonych kobiet: dla każdej z nich był przeznaczony bieżnik z wyjątkowym haftem, dla każdej z nich Chicago podała wyjątkowe nakrycie. Artystka zgromadziła przy jednym stole czarownice, pisarki, malarki, kompozytorki, uczone i polityczki. Obok Elżbiety I zasiadały Isadora Duncan i Emily Dickinson. Kleopatra obok Hildegardy z Bingen. Dora Maar obok Lee Miller, Marie Skłodowskiej-Curie oraz Jadwigi Andegaweńskiej, żony Władysława Jagiełły. W sumie 39 nakryć, a 999 nazwisk lub imion kobiecych wypisanych na posadzce, na której stał stół. Wybór gości został starannie przemyślany i był wynikiem prac asystentów Judy, poszukiwań, które trwały pięć lat i były czytaniem historii dziejów z uwzględnieniem kobiet, które uprawiały naukę, sztukę i politykę. Wyjątkowe nakrycia z wymalowanymi symbolami kojarzącymi się z konkretną postacią kobiecą miały być uhonorowaniem szczególnych osiągnięć indywidualnej damy. I tak nakrycie Elżbiety I wyszywane było perłami. Emily Dickinson zasiada przy serwecie wyszytej gałązkami kwiatów wyrobionych z ręcznie marszczonych pastelowych wstążek, co  w XIX wieku było wdzięczną panieńską robótką. Bieżnik Hildegardy wyszyty jest techniką nazwaną przez hafciarki liturgicznych szat – złocistym opus anglicanum.

Przywrócenie kobiet światu sztuki miało nastąpić przez wspólną wieczerzę. Pomysł artystki jest więc reinterpretacją Ostatniej Wieczerzy i zarazem dopełnieniem Historii.

O wyjątkowości niektórych, wspomnianych wyżej przedstawicielek pięknej płci, nie miałam dotąd pojęcia. Przeczytałam więc Ucztę bogiń profesor Marii Poprzęckiej, jak pierwszoroczna studentka ulubionego fakultetu: z zaciekawieniem, z entuzjazmem, z ogromnym zacięciem. Kameralne, jak podkreśla autorka, spotkanie książkowe, dla którego wystawna Dinner Party była kluczem, to spotkanie kilku artystek. Subiektywny wybór autorki. Łącznikiem między epokami jest oczywiście sztuka, w tym także sztuka życia, przejawiająca się na rozmaite, niekoniecznie społecznie akceptowane sposoby. Wyjątkowe kobiety nie zaistniałaby tak spektakularnie, gdyby nie ich świadomy wybór życia takiego, jakiego pragnęły, do jakiego dążyły.

Szczególnie zaintrygowały mnie losy Dory Maar, fotografki i artystki związanej z Picassem,  Georgii O` Keeffe, nazywanej matką sztuki amerykańskiej oraz Soni Delaunay, żony i muzy Roberta Delaunaya, twórcy idei symultanizmu. Na podstawie ich życiorysów można stworzyć portret wielokrotny kobiety-artystki, niekoniecznie skazanej na męską dominację i zgadzającej się na pozostanie w cieniu swego mężczyzny. Portret artystki? Raczej bogini. Do Dory, Georgii i Soni zaproszenia wyślę na adres………………….





środa, 11 grudnia 2013

Kombinezon

Społeczne oczekiwania? Niic bardziej bezwzględnego. Współcześnie nie mamy szans przed nimi uciec. Wszystko musi biec utartymi ścieżkami. Nawet indywidualizm jest podporządkowany regułom postępowania i zachowania się. Najpełniej pokazuje to chyba sztuka Jackson Pollesh w reżyserii René Pollesha, spektaklu granym w Teatrze Rozmaitości w Warszawie.

Kto współczesnie tworzy normy zachowań społecznie akcpetowanych i nieakceptowanych? Zastanawiałam się nad tym przy czytaniu Nocy i dnia Virginii Woolf. Dziś, gdybym kogoś pozwoliła sobie nazwać gentelmanem, stanowiłoby to powód do dumy, nie do sprzeciwu przeciwko konkretnym cechom przypisywanym danej warswtie społecznej. Zadziwiające. 

Belfast 2007 podczas wycieczki ze Świętym


Konwencjonalnie

Długo chorowałam po przeczytaniu Cząstek elementarnych Michaela Houellebecqua. Próbowałam porozmawiać o tej książce, ale nikt ze znajomych jej nie czytał, tylko oglądali jej filmową realizację. Ta książka jest dla mnie niewygodna: nie wiem, co o niej sądzić. Po co po nią sięgnęłam? Zachęcona króciutkim zdaniem na jej okładce (ponoć z recenzji Die Zeit): „Kultowa książka antynowowczesności”.

Dobra, jeśli już coś jest „kultowe” i jeśli jest „antynowowczesne”, to zawsze daję się złapać. Chyba pragnę jakiejś sensacji i uogólnienia, jakiejś podsumowującej w interesujący sposób panoramy współczesnego społeczeństwa europejskiego. W Cząstkach tego nie znalazłam. Nie mam tam nic, czego bym nie znała w opisach współczesnej kondycji ludzkiej. Z jej brutalizmem, seksem, pogonią za młodością, kalectwem psychicznym…  zmęczyłam tę książkę. I zaraz zaczęłam szukać na nią antidotum.

Sięgnęłam po Idealne matki Doris Lessing. Mimo niewątpliwego kunsztu, jaki przeświecał przez tę opowiastkę, skądinąd znakomitą i tak wyjątkowo sfilmowaną przez Ann Fontaine, to nie było to, czego szukałam jako leku na Cząstki. Dopiero w drodze powrotnej do domu, w podziemiach Dworca Centralnego na wystawie księgarni, dostrzegłam książkę zdolną przywrócić mi równowagę duchową. Andrzej Sapkowski, Sezon burz. Weszłam więc do księgarni oferującej mi jedyne remedium na bolączki i potrzeby mojej umęczonej duszy. Kupiłam lekarstwo zdolne przywrócić mi koherencję. Nie zawiodłam się.

Należę do wielbicielek Wiedźmina i prozy Sapkowskiego. Sezon pochłonęłam w jeden wieczór. Znajomi bohaterowie i podążanie za ich tropem to była dobrze mi znana konwencja, w której czułam się komfortowo. Wrócił spokój ducha i humor. Jedna tylko myśl przemknęła mi przez głowę: czy nie jestem za stara na te książki…Przekonałam się, że nie.

1. Michael Houellebecq, Cząstki elementarne. Warszawa 2008.
2. Andrzej Sapkowski, Sezon burz. Warszawa 2013.