poniedziałek, 29 grudnia 2014

Szczepan Twardoch "Drach"

(…) Może gdyby wychowywał się pod wpływem śląskiego ojca, jak inni, to przesiąkłby tą miałką śląską rzetelnością, która ceni tylko konkret, wymierność, pracę fizyczną, posłuszeństwo, pokorę, asekuranctwo w tym, co spontaniczne, połączone z tępą odwagą, skupioną na obowiązku. Wyrastają z tego mężczyźni zacięci, pracowici, o nielichej inteligencji technicznej, przyziemni, spolegliwi i konkretni. Gardzący siedzącymi w szynku ôżyrokami, chadzający do kościoła tytułem społecznego zobowiązania, acz nie przepadający za farŏrzym, kobiety traktujący bez afektu i bez pogardy. Ludzie porządku. Pozbawieni aspiracji i niezwykłych przygód. (…)

Rozmawiamy o mieszkańcach Górnego Śląska. Autor powyższych słów jest odważny, zna środowisko, bo sami mieszka w Pilchowicach. Nie boi się mówić o tym, co słyszy, co zna z opowieści zasłyszanych w różnych dziwnych miejscach na Śląsku. Od różnych ludzi. To, co przedstawia, posługując się zapisaną fonetycznie gwarą śląską, w języku niemieckim i po polsku, pozwala zobaczyć historię kawałka ziemi. Terytorium, o którym uczyliśmy się z podręczników, problematycznej dzielnicy, w której wpływy polskie i niemieckie wytworzyły konglomerat kultury świadomej swej odrębności. Odrębności przede wszystkim językowej i odrębności postrzegania świata, a w konsekwencji mentalności ludzi, z którą można walczyć albo się na nią zgodzić i po prostu ją uznać.

Ja ją neguję i z tej negacji rodzi się moja fascynacja czytanymi historiami mieszkańców Górnego Śląska. Ulegam przede wszystkim stylowi Autora: brutalnemu, mrocznemu, wydobywającemu z zachowań ludzkich całą prawdę. Bronię się przed nią, ale czytam dalej. Do jakich granic poprowadzi mnie tytułowy drach, czyli latawiec, łobuz, złośliwy duch – taki poltergeist śląski. W trakcie czytania przeczuwam, do czego może prowadzić taka wycieczka, w której przewodnikiem jest mieszkaniec żywiołów. Ten, dla którego ziemia, niebo, śmierć i pory roku, miłość, to jedno.

Przenikające się czasy w rodzinnych historiach dwóch śląskich rodów: Magnorów i Gemanderów, splatają się w figurę węża Ouroborosa, połykającego własny ogon. Czas dla mieszkańców szczegółowo wymienianych miejscowości na Górnym
Śląsku jest siłą najwyższą. Uderzająca jest zarazem ich nieświadomość trwania w czasie – porażająca, tak samo, jak ich niema i tępa zgoda na to, co przynosi los. Powstania i wojny w Gliwicach (Gleiwitz), Nieborowie (Nieborowitz, a potem Neubersdorf), to opatrzność, na której siłę trzeba się zgodzić, bez zaangażowania, bez politycznych dylematów, które omijają świadomość bohaterów, ledwie muskając ich umysły.
Zastanawiam się, czy ta powieść zdemitologizowała Ślązaków? Uruchomiła we mnie inną perspektywę, która zmieniła moje stereotypowe postrzeganie mieszkańców takiego Rybnika? Zrozumienie ich pretensji? Wzbudziła we mnie empatię dla wdów śląskich, które straciły mężów w kopalni?
Bohater, który nie przesiąkł śląską miałkością i który nie „robił na grubie”, jak inni,  Nikodem Gemander, świetny architekt, nie unika swojego losu. Drach zna jego przeznaczenie. Nikodem dowiaduje się o swoim przeznaczeniu jak zwykle, w najmniej nieoczekiwanym momencie. Przerażająco dla czytelnika. Który musi się zgodzić na taki koniec.

To bezustanne zdziwienie, towarzyszące kolejnym, jak zwykle niespodziewanym odejściom kolejnych bohaterów, dotknęło i mnie.
Tak, jak i wszyscy odchodzący, nie zapamiętałam słów dracha o nieuniknionym fatum, przed którym nie ma ucieczki. Tylko czytałam, co powtarzała ustami dracha jedyna postać powieści, Stary Pindur. Miejscowy mędrzec, który powiadał, że kamień, woda, człowiek, sarna – to jedno. Jak można się domyślić, opowieściom Pindura przysłuchiwali się jedynie najmłodsi, jednak i u nich ta najstarsza wiedza nie zakiełkowała, a los nie oszczędził Starego Pindura.


Z czym zostaję po rozmowie z Autorem? Z Drachem w podróżnej torbie i nadzieją na rychłe spotkanie z pisarzem na jego wieczorze autorskim. 

poniedziałek, 1 grudnia 2014

Ewa Winnicka "Angole"

Czekając na zamówione powieści, kupiłam sobie zbiór reportaży Ewy Winnickiej pt. Angole. Podwójny portret: Polaków mieszkających na Wyspach oraz mieszkańców Wysp (autochtonów i kolorowych najeźdźców) prawdziwy do bólu. 
Sama mieszkałam w Irlandii dwa lata, to wiem. Miałam szczęście, że przez pierwsze miesiące pobytu tam nie miałam styczności z Polakami. To było w 2005 roku, Polaków w Irlandii dopiero zaczynało przybywać. Moje kontakty z nimi zaczęły się przypadkowo. Od mojej gospodyni, u której mieszkałam jako au-pair, dowiedziałam się, że dwa domy dalej mieszkają Polacy. Poszłam tam z ciekawości i ...zostaliśmy przyjaciółmi. Krakusi chętnie przyjęli mnie pod swoje skrzydła, okazali się bardzo pomocni, także w szukaniu mieszkania po tym, jak zdecydowałam się odejść z domu, w którym nie respektowano moich praw do wolnego dnia i obiecanego kieszonkowego. Kiedy teraz o tym myślę, dziwi mnie, jak mało byłam przewidująca, że nie sporządziłam wstępnej umowy z panią domu, w którym miałam być au-pair. Byłoby mniej nerwowo i pewnie mój pobyt w Irlandii wyglądałby całkowicie inaczej. 

W każdym razie gdy zdecydowanym się odejść, moi Polacy spod numeru 3, pomogli mnie ulokować w mieszkaniu swoich znajomych. Niestety, po dwóch tygodniach Polki sprzątające irlandzkie mieszkania, kazały mi się wyprowadzić, bo stwierdziły, że do nich nie pasuję. Musiałam więc szybko znaleźć nowe lokum. I tym razem pomogli mi krakowiacy - Ola zagadnęła sąsiadkę z przeciwległej ulicy, w Eurosparze, kiedy robiła zakupy. Zapytała po prostu, czy Philomena nie ma pokoju do wynajęcia, albo czy nie zna kogoś, kto wynająłby pokój. Phil powiedziała, że ona ma w tej chwili wolną sypialnię, malutką, ale przytulną. Obecnie mieszkają we trzy: ona, z partnerką Evą oraz Linda, siostra Phil.  Chętnie przygarnęłyby kogoś, dzięki komu zmniejszyłby się czynsz i opłaty. Ola zarekomendowała mnie i jeszcze tego samego dnia wprowadziłam się do dwóch Irlandek i Szwedki. To był nowy i wspaniały etap mojej irlandzkiej przygody. 

Mieszkałam u nich prawie do końca swojego pobytu w Irlandii. Spędzałyśmy razem czas na imprezach i zakupach, oglądałyśmy razem filmy. Kiedy mój tata przyleciał do mnie na Boże Narodzenie, dziewczyny zajęły się nim, Eva, Szwedka zrobiła mu śniadanie i poszła z nim na spacer. Tata prawie nic nie mówił po angielsku, ale słuchał Evy, a ona nawet go trochę uczyła! Było super. W tym czasie miałam kontrakt w Hewlett Packard, gdzie z moim angielskim szlifowanym na każdym kroku, czułam się znakomicie. 
Kiedy zaczęłam poznawać Polaków, wydawali mi się nastawieni na zarabianie i picie każdego dnia, zwłaszcza w weekendy. Pili tak samo, albo gorzej, niż Irlandczycy. Raziły mnie więc stereotypowe zachowania rodaków. Nie miałam ochoty za bardzo się integrować z pijakami i burakami, bo tak ich w większości wtedy odbierałam. Wolałam Irlandczyków, mimo wszystko. Tych z pracy, po sześćdziesiątce, do których do tej pory wysyłam kartki świąteczne. Tych młodych, do których czułam czasem więcej niż sympatię. To były złote czasy, mimo tak trudnego początku. Nauczyłam się tam wyrażać siebie po angielsku. Żadna szkoła nie dała mi takiej możliwości. 

Teraz jestem w Polsce i nie żałuję, że wróciłam. Mimo swoich trudnych doświadczeń na Szmaragdowej Wyspie myślę, że jednak miałam szczęście. Czytając reportaże Ewy Winnickiej skonstatowałam, że inni mieli go mniej. Może byli mniej elastyczni w przyjmowaniu miejscowych zwyczajów, kuchni? Ja mogłam się śmiać po cichu z bekonu, francuskich tostów i fasolki w pomidorowym sosie na śniadanie, ale po jakimś czasie zaczęłam to jeść. Irlandzkie piwo i cidery smakowały lepiej od naszego. Moje współlokatorki częstowały mnie apple pies with crumbs and custard, i to było pyszne. Ja z Polski zawsze przywoziłam im jabłka z działki i "Nalewkę babuni". Linda, Irlandka ciągle ją popijała, choć mawiała przy tym: "This is very strong". 

Powtórne spotkanie z Polakami na Wyspach, dzięki książce Winnickiej, zabolało mnie, ale reportaże czytałam z jakaś ponurą, bolesną ciekawością. Niektóre historie kończą się absolutnie nieoczekiwanie. Przygody tych ludzi, najczęściej przybywających na Wyspy w poszukiwaniu lepszego życia i zarobku, ale bez znajomości języka i zwyczajów Wyspiarzy, są dla mnie dziwnie trudne do zaakceptowania. 

Po przeczytaniu Angoli, widzę tak jaskrawo słabości Polaków i Anglików. To niewygodne, jak diabli, uczucie. Patriotyzmu nie trzeba odkurzać, żeby poczuć wyłaniające się z tych opowieści upokorzenie, wstyd, niechęć i żal do kraju, który chce, byś respektował jego prawa, bo inaczej won. Twój własny kraj, jak wrócisz na tarczy, powita cię niczym. Polacy na Wyspach rozumieją, że lepiej jest mieć w Anglii mniej i działać. Tylko niektórzy pozostają bierni, a i dla takich jest posiłek i ubranie, i towarzystwo w razie potrzeby. Psycholog także się znajdzie, jeśli śpisz w śpiworze w parku i  natknie się na ciebie policja.. Wyspy dają możliwości, których bohaterowie historii, w Polsce nie widzą.  

Fantastyczny jest ten zbiór reportaży. Na fali powrotu emigracyjnych odczuć, pójdę obejrzeć wystawę "Londyn - stolica Polski. Emigracja polska w latach 1940-1990", która obecnie jest w BUW-ie. Postów o Angolach i Polaczkach ciąg dalszy nastąpi...

Uliczka w Belfaście w 2005 roku.

Święty obok naszego hostelu w Belfaście.

W Dublin Musem. Copyrights by Święty