piątek, 27 czerwca 2014

Madonna Prowincji

Tytułowy wiersz Jerzego Harasymowicza, który kiedyś śpiewałam, Madonna Prowincji. Tekst powrócił wraz z podróżą do okolic, skąd pochodzi Święty. Najbardziej zaskakujący zestaw: ja, ciągle mieszczańska po Poznaniu, tak "idąca po kościele na słodkie" i obecna, warszawska, z patchworkową tożsamością, ni to mieszczanki, ni to wioskowej pannicy. Przede mną okolica obfita we zboże. A ja z moim synem, który mówił: "Mama, bo", co znaczy:" Mamo, boję się". Czego? Kwiatów! Pokazywałam mu chabry i maki w zbożu, a on, jakoś tak po leśmianowsku, zatrwożony. Choć jednocześnie zaintrygowany... Zaśpiewam mu wkrótce: "Kto całował mak w zbożu, nie zazna niedoli".


wtorek, 17 czerwca 2014

Roberto Bolaño "Monsieur Pain"

Przywiozłam sobie z Poznania... chęć na Bolaño. Widziałam jedną z jego książek na półce u mojej przyjaciółki Miśki. Wszystko się złożyło na tę chęć łyku Chile: mieszkanie w kamienicy u Miśki i Barta, ich kot, Fiodor, ich balkon, na którym piłyśmy piwo, patrząc na podwórko łaskotane popołudniowym słońcem czerwca. W blasku wspomnień toczyły się nasze z Misią rozmowy, ukierunkowane jednak na współczesność, na obowiązkowy komentarz obecnej rzeczywistości. Plus czytane książki i fascynacje. Miśka polecała Bolaño. Zamówiłam zatem w bibliotece i dziś będę czytać Monsieur Paina. Już jestem głodna. 

poniedziałek, 16 czerwca 2014

Jurij Andruchowycz "Leksykon miast intymnych"

Czytam ten specyficzny przewodnik na wyrywki. Autor zachęca do takiej lektury i ma rację. 

Co Was zachęca do odwiedzenia wybranych miast? Jakie informacje Was przyciągają? Te o układzie urbanistycznym: historycznym, nowoczesnym, już nieistniejącym? Wyjątkowa architektura? Topografia? Ludzie? Festiwale i koncerty? Genealogia? A może są takie miasta, do których jedziecie bez zupełnego przekonania? 

Ja na razie podróżuję z Andruchowyczem. Jestem zaskoczona, jak wiele czynników wpływa na nasze postrzeganie aglomeracji.

Po sąsiedzku

Nigdy nie chciałam tam pojechać, w przeciwieństwie do moich przyjaciółek, które ogromnie pragnęły zobaczyć zieloność Ukrainy. "Wolałabym zieloność Irlandii" - odpowiadałam. W końcu one pojechały tam, a ja też - tam, gdzie chciałam. Nie zawiodłam się: kolory Wyspy okazały się szmaragdowe. Jak na filmach i jak w wyobraźni.

Wielbicielki Ukrainy też się nie rozczarowały. Opowiadały niesamowite historie. To działo się kilka lat temu, ale opowieści Ziemowita Szczerka, które przedstawił w "Przyjdzie Mordor i nas zje", są bardzo zbliżone do tych, które już słyszałam. 

Jakoś nie mogę napisać tego posta bez szczególnego rodzaju niewygody, myślałam, że forma "miniwykładu" będzie ucieczką przed emocjami. Nie potrafię się jednak zdystansować na tyle, by opisać swój stosunek do książki o tajnej historii Słowian w formie neutralnej. Ale muszę o tym reportażu napisać.

Oczywiście, że Ziemowit ma rację: Polacy jeżdżą na Ukrainę, żeby się dowartościować. Żeby po powrocie opowiadać, jaki tam hardkor jest.  I że tam to można wszystko za dolary, bo korupcja. I ciemnogród jest nadal. Poza Lwowem, rzecz jasna, który pragnie na swojej specyfice galicyjskości wypłynąć i dołączyć do pochodu miast Europy. Udaje mu się podobno. 

Ech, jak mnie strasznie denerwuje, że oni w tym Lwowie żerują na polskim sentymentalizmie do tego miasta, a Polacy są tak ślepi, że dają się okradać. Denerwuje mnie, że rodacy jeżdżą na Ukrainę, żeby "się poczuć", żeby szukać niespełnionego mitu Polski od morza do morza. I to całkiem młodzi Polacy, rocznik 92. Skąd się bierze ta pamięć, a inna, zwłaszcza ta o niebezpieczeństwie nacjonalizmu, zanika?

Z drugiej strony widzę siebie w tych polonistkach, Marzenie i Bożenie, które pojechały do Drohobycza, zapalić świeczkę w miejscu, gdzie leżał zamordowany Schulz. A one, polonistki z Warszawy, przyjechały z czarnymi świecami do Drohobycza, kupionymi gdzieś w dizajnerskim sklepie w Wawie, żeby uczcić pamięć genialnego twórcy. Szczerek sportretował obie panny szczerze do bólu. Nie ulega jednak wątpliwości, że podróż do miejsca, z którym związany był ukochany autor, ma w sobie sacrum - jak wędrówka do miejsc świętych. Pamiętam, jak słuchałam w Dublinie U2 - i to bez przerwy. Bez magii dublińskigo portu nie zrozumiałabym pewnych niuansów muzyki Bono. 
Ostatnio też podróżowałam, nazwijmy to, na Zachód. Rozczarował mnie, identyczny jak na Wschodzie (tu na Ziemowita opowieściach się opieram), syf, panujący po weekendzie na rynkach i w miejscach popularnych imprez, klubów. Pamiętam, że Dublin i Londyn były po weekendzie trzęsawiskiem śmieci. Tak samo jest w polskich miastach, niezależnie od geografii. Elementarna kultura bez powodzenia na adaptację. 
Znalazłam jednak tam, na Zachodzie pewien spokój, który, w miarę jak obserwuję siebie, cenię coraz bardziej. Spokój wynikający z bezpieczeństwa, że zostawiam rower przed sklepem, bez lockera. Tęsknię za mniejszą dbałością o zapinane kieszenie. Chciałabym spokojnie przemierzać publiczne przestrzenie, które, na szczęście rozrastają się. Zadbam o taką Europę. 

czwartek, 5 czerwca 2014

O tajnej historii Słowian

(...) - Strasznie was tu dużo przyjeżdża. Znaczy Polaków. Powiedz mi - zaciągnął się Nikołaj papierosem - dlaczego akurat was? Nie Niemców, nie Amerykanów, nie wiem kurwa, Czechów - tylko was? - Pamięć materiału - odpowiedziałem. - Co? - spytał. - Pamięć materiału. Spytaj rodziców inżynierów, to ci powiedzą. - Nie wkurwiaj mnie - Nikołaj polał wódki. - Mów.  - Słyszałeś  o Polsce od morza do morza? Nikołaj łypnął znad kieliszka, roześmiał się. - Znaczy co - zapytał wesoło - wy tu na podbój przyjeżdżacie, czy jak? Wzruszyłem ramionami. - Nie wiem. Chodzi chyba o to, ze jesteśmy ostatnim romantycznym narodem w Europie - odpowiedziałem. - Pojebanym - odrzekł na to Nikołaj. - Ja rozumiem: przyjechać nad morze, posiedzieć w hotelu, pokąpać się, poodpoczywać. Ale, kurwa, jeździć tymi pociągami bez sensu z miejsca na miejsce, z tymi ciężkimi plecakami, łazić po jakiś opłotkach...Tak to - zawyrokował - żadnej Polski od morza do morza nie wyłazicie. Zdrowie.(...)

Dobry początek wykładu z przedmiotu...Mniemanologii stosowanej. Wykładu ciąg dalszy plus objaśnienia wkrótce. Powyższa cytata na zachętę.

środa, 4 czerwca 2014

Pokój z widokiem

Jaki widok z okna pamiętacie? Mój najwspanialszy to oczywiście plac zabaw, piaskownica, żywopłoty, mirabelka. A dalej: klomby róż, które teraz powinny kwitnąć. Jako dziecko uwielbiałam czerwone róże! Uważałam je za najpiękniejsze kwiaty na świecie. I ten ich zapach. Często zrywałyśmy te róże z klombów, choć wiedziałyśmy, że to nieładnie i że ktoś, gdyby to zobaczył, zwróciłby nam uwagę. A może nawet poskarżył naszym rodzicom. 

Z zerwanymi różami szłyśmy dalej, z górki, drogą do przychodni. Przychodnia była na wzgórzu, gdzie rosły stare drzewa, głównie topole i lipy. Gdy zapadał zmierzch, zajmowały pół horyzontu. Uwielbiałam ich ciemne, potężne sylwetki. 

Z drugiej strony, jak okiem sięgnąć, rozpościerał się krajobraz niskich gór, mających od dawna swoją nazwę w atlasach i w legendach. Kochałam te góry, ich dal. Stamtąd zawsze nadchodziły najciemniejsze chmury, a burzom towarzyszyły potężne błyskawice.

Kiedy się przeprowadziliśmy, nowy widok z mojego pokoju nie dawał już takiego oddechu. Od tamtej pory, nazwanej przeze mnie erą przeprowadzek, zmieniałam widoki. Tęskniłam za przestrzenią. Nadal tęsknię. Ale obecny widok zasługuje, by go pokazać. Teraz jest on oknem na świat naszej trójki.



Moja Europa - część III

Z drogi do miejsca zamieszkania. Przed nami chmury. Trochę wybujała i połączona jeszcze z resztą - Skandynawia.


Ziemowit Szczerek, "Przyjdzie Mordor i nas zje, czyli tajna historia Słowian"

Teraz to dopiero będzie. Się zacznie. Zaczęłam już jeść tę cieniutką, pożyczoną z bibliotek, książeczkę. Świętemu ją zarekomenduję, bo on przecież we Lwowie tyle godzin pracy, miesięcy spędził. Tyle się tam naoglądał i nasłuchał, że muszę mu koniecznie Ziemowita podsunąć do konfrontacji. 

Czyta się znakomicie, jak to reportaż. Coś z ducha Stasiukowego tam się unosi, ale jeszcze nie zdiagnozowałam w pełni. Na razie rentgena robię niedbałego. I coś z Andruchowycza tam czuję, ale może to  tylko projekcja ostatnio przeczytanych esejów (jak niżej, pisałam, których). 
Obrazoburstwo tej książeczki bardzo mi się podoba. I egzotyka jest! Wracam do jedzenia.

Michał Witkowski, "Zbrodniarz i dziewczyna"

Tego Autora można albo kochać, albo nienawidzić. Nie może być po prostu "ciepły". Ja należę do jego wielbicielek od czasów przeczytania "Barbary Radziwiłłówny z Jaworzna-Szczakowej". Nie miałam okazji sięgnąć po kultowe "Lubiewo", ale przeczytałam "Fototapetę" (najmniej mi się podobała), zaś "Drwal" to było coś niesamowitego pod względem językowej stylizacji - majstersztyk. "Zbrodniarza" kupiłam "w ciemno". I nie żałuję.

Kryminalna zagadka to oczywiście pretekst do ukazania całej, przebogatej panoramy społecznej znanej i dopiero co poznawanej, przez Narratora (zwanego i z rozmysłem nazwanego "Michaśką"). Boskie. W każdym calu Witkowski udowadnia, jak język kreuje rzeczywistość, lub, co wydaje mi się zgrabniejszym sformułowaniem - jak język potrafi odzwierciedlać... Tę rzeczywistość. Absurdalną i groteskową, ale, jak się uważniej przypatrzeć i przysłuchać, no, taką właśnie, z ulicy, spod bloku, z telewizji, z Internetu. Uwielbiam Autora za jego słuch absolutny wszystkiego, co "może mu się przydać do literatury". Wygląd i powiedzonka ciot z Pomorza Zachodzniego i Breslau. Ubiór i muzyka, która akurat "leciała" i co to miał kto na sobie wówczas. I ta maniera, maniera! Stylistyczne przypadłości męczą wszystkich w tej kryminalnej intrydze, (a jak udzielające czytelnikowi! [Niegenderowo tu piszę]. Może poza jednym bohaterem. On jest najjaśniejszy, stylowo neutralny. Choć tak trudno go uchwycić. 


Moja Europa - część II

Są miejsca, które wyzwalają poczucie absolutnego szczęścia, ot tak, po prostu. Od tego spływającego na człowieka uczucia już tylko krok do zapadnięcia w "tu i teraz" - nastroju, na fali którego można całkowicie zanurzyć się w rzeczywistości. To "wejście", jak je nazywam, jest dostępne tylko czasami. Natura rzeczy zostaje...objawiona? Można nazwać to natchnieniem, spiętrzeniem emocji, które nagle wyostrzają zmysły i chcą być, po swojemu, naturalnie. Istnieć. 

Zawsze tęskniłam do tych magicznym miejsc Europy, które, jak sobie wyobrażałam, uaktywnią tę specyficzną energię we mnie. Sprawią, że ją poczuję i zechcę się nią, pisząc, podzielić. W różnych okresach i "fazach", czytałam o Włoszech, o Francji, o Anglii, Portugalii i Szwecji. I zawsze chciałam tam pojechać z myślą o natchnieniu. (Zostały mi jeszcze do "obskoczenia" Stany i Indie, może Australia, co oczywiście nie będzie, jak w przypadku Europy, wycieczką objazdową, zaplanowaną nawet na kilka miesięcy). 

Pojechałam, zobaczyłam. Było tak, jak sobie wyobrażałam. 

Suma doświadczeń zaczęła z wiekiem domagać się przeciwwagi. Znalazłam ją, ku swojemu zaskoczeniu, w miejscu urodzenia. Odkryłam, ile potrafię wyciągnąć z tej znanej mi ziemi i powietrza pierwiastków potrzebnych do życia. I tam przecież czytałam o innym miejscach, w których chciałam poszukać tego, co kryło się tuż obok. Tam się nauczyłam szukać metafor. Dopiero teraz odkryłam, co mnie tak naprawdę wiąże z moim skrawkiem Europy, południowo-wschodniej. Potencjalność i niespójność, której nie znalazłam na Zachodzie. I mnóstwo innych, rzucających się w oczy (także te wewnętrzne), przeciwieństw. Stylistycznych ekstrawagancji. Braku i przepełnienia. Kontrastów, co za tym idzie, w niespodziewanych miejscach i sytuacjach. A zatem ciągle muszę uważać, by czegoś nie przegapić.  Jak dobrze tak się czuć. Nie ma w tym strachu i obcości. Nigdy nie będzie.Będzie - TU.