poniedziałek, 29 grudnia 2014

Szczepan Twardoch "Drach"

(…) Może gdyby wychowywał się pod wpływem śląskiego ojca, jak inni, to przesiąkłby tą miałką śląską rzetelnością, która ceni tylko konkret, wymierność, pracę fizyczną, posłuszeństwo, pokorę, asekuranctwo w tym, co spontaniczne, połączone z tępą odwagą, skupioną na obowiązku. Wyrastają z tego mężczyźni zacięci, pracowici, o nielichej inteligencji technicznej, przyziemni, spolegliwi i konkretni. Gardzący siedzącymi w szynku ôżyrokami, chadzający do kościoła tytułem społecznego zobowiązania, acz nie przepadający za farŏrzym, kobiety traktujący bez afektu i bez pogardy. Ludzie porządku. Pozbawieni aspiracji i niezwykłych przygód. (…)

Rozmawiamy o mieszkańcach Górnego Śląska. Autor powyższych słów jest odważny, zna środowisko, bo sami mieszka w Pilchowicach. Nie boi się mówić o tym, co słyszy, co zna z opowieści zasłyszanych w różnych dziwnych miejscach na Śląsku. Od różnych ludzi. To, co przedstawia, posługując się zapisaną fonetycznie gwarą śląską, w języku niemieckim i po polsku, pozwala zobaczyć historię kawałka ziemi. Terytorium, o którym uczyliśmy się z podręczników, problematycznej dzielnicy, w której wpływy polskie i niemieckie wytworzyły konglomerat kultury świadomej swej odrębności. Odrębności przede wszystkim językowej i odrębności postrzegania świata, a w konsekwencji mentalności ludzi, z którą można walczyć albo się na nią zgodzić i po prostu ją uznać.

Ja ją neguję i z tej negacji rodzi się moja fascynacja czytanymi historiami mieszkańców Górnego Śląska. Ulegam przede wszystkim stylowi Autora: brutalnemu, mrocznemu, wydobywającemu z zachowań ludzkich całą prawdę. Bronię się przed nią, ale czytam dalej. Do jakich granic poprowadzi mnie tytułowy drach, czyli latawiec, łobuz, złośliwy duch – taki poltergeist śląski. W trakcie czytania przeczuwam, do czego może prowadzić taka wycieczka, w której przewodnikiem jest mieszkaniec żywiołów. Ten, dla którego ziemia, niebo, śmierć i pory roku, miłość, to jedno.

Przenikające się czasy w rodzinnych historiach dwóch śląskich rodów: Magnorów i Gemanderów, splatają się w figurę węża Ouroborosa, połykającego własny ogon. Czas dla mieszkańców szczegółowo wymienianych miejscowości na Górnym
Śląsku jest siłą najwyższą. Uderzająca jest zarazem ich nieświadomość trwania w czasie – porażająca, tak samo, jak ich niema i tępa zgoda na to, co przynosi los. Powstania i wojny w Gliwicach (Gleiwitz), Nieborowie (Nieborowitz, a potem Neubersdorf), to opatrzność, na której siłę trzeba się zgodzić, bez zaangażowania, bez politycznych dylematów, które omijają świadomość bohaterów, ledwie muskając ich umysły.
Zastanawiam się, czy ta powieść zdemitologizowała Ślązaków? Uruchomiła we mnie inną perspektywę, która zmieniła moje stereotypowe postrzeganie mieszkańców takiego Rybnika? Zrozumienie ich pretensji? Wzbudziła we mnie empatię dla wdów śląskich, które straciły mężów w kopalni?
Bohater, który nie przesiąkł śląską miałkością i który nie „robił na grubie”, jak inni,  Nikodem Gemander, świetny architekt, nie unika swojego losu. Drach zna jego przeznaczenie. Nikodem dowiaduje się o swoim przeznaczeniu jak zwykle, w najmniej nieoczekiwanym momencie. Przerażająco dla czytelnika. Który musi się zgodzić na taki koniec.

To bezustanne zdziwienie, towarzyszące kolejnym, jak zwykle niespodziewanym odejściom kolejnych bohaterów, dotknęło i mnie.
Tak, jak i wszyscy odchodzący, nie zapamiętałam słów dracha o nieuniknionym fatum, przed którym nie ma ucieczki. Tylko czytałam, co powtarzała ustami dracha jedyna postać powieści, Stary Pindur. Miejscowy mędrzec, który powiadał, że kamień, woda, człowiek, sarna – to jedno. Jak można się domyślić, opowieściom Pindura przysłuchiwali się jedynie najmłodsi, jednak i u nich ta najstarsza wiedza nie zakiełkowała, a los nie oszczędził Starego Pindura.


Z czym zostaję po rozmowie z Autorem? Z Drachem w podróżnej torbie i nadzieją na rychłe spotkanie z pisarzem na jego wieczorze autorskim. 

poniedziałek, 1 grudnia 2014

Ewa Winnicka "Angole"

Czekając na zamówione powieści, kupiłam sobie zbiór reportaży Ewy Winnickiej pt. Angole. Podwójny portret: Polaków mieszkających na Wyspach oraz mieszkańców Wysp (autochtonów i kolorowych najeźdźców) prawdziwy do bólu. 
Sama mieszkałam w Irlandii dwa lata, to wiem. Miałam szczęście, że przez pierwsze miesiące pobytu tam nie miałam styczności z Polakami. To było w 2005 roku, Polaków w Irlandii dopiero zaczynało przybywać. Moje kontakty z nimi zaczęły się przypadkowo. Od mojej gospodyni, u której mieszkałam jako au-pair, dowiedziałam się, że dwa domy dalej mieszkają Polacy. Poszłam tam z ciekawości i ...zostaliśmy przyjaciółmi. Krakusi chętnie przyjęli mnie pod swoje skrzydła, okazali się bardzo pomocni, także w szukaniu mieszkania po tym, jak zdecydowałam się odejść z domu, w którym nie respektowano moich praw do wolnego dnia i obiecanego kieszonkowego. Kiedy teraz o tym myślę, dziwi mnie, jak mało byłam przewidująca, że nie sporządziłam wstępnej umowy z panią domu, w którym miałam być au-pair. Byłoby mniej nerwowo i pewnie mój pobyt w Irlandii wyglądałby całkowicie inaczej. 

W każdym razie gdy zdecydowanym się odejść, moi Polacy spod numeru 3, pomogli mnie ulokować w mieszkaniu swoich znajomych. Niestety, po dwóch tygodniach Polki sprzątające irlandzkie mieszkania, kazały mi się wyprowadzić, bo stwierdziły, że do nich nie pasuję. Musiałam więc szybko znaleźć nowe lokum. I tym razem pomogli mi krakowiacy - Ola zagadnęła sąsiadkę z przeciwległej ulicy, w Eurosparze, kiedy robiła zakupy. Zapytała po prostu, czy Philomena nie ma pokoju do wynajęcia, albo czy nie zna kogoś, kto wynająłby pokój. Phil powiedziała, że ona ma w tej chwili wolną sypialnię, malutką, ale przytulną. Obecnie mieszkają we trzy: ona, z partnerką Evą oraz Linda, siostra Phil.  Chętnie przygarnęłyby kogoś, dzięki komu zmniejszyłby się czynsz i opłaty. Ola zarekomendowała mnie i jeszcze tego samego dnia wprowadziłam się do dwóch Irlandek i Szwedki. To był nowy i wspaniały etap mojej irlandzkiej przygody. 

Mieszkałam u nich prawie do końca swojego pobytu w Irlandii. Spędzałyśmy razem czas na imprezach i zakupach, oglądałyśmy razem filmy. Kiedy mój tata przyleciał do mnie na Boże Narodzenie, dziewczyny zajęły się nim, Eva, Szwedka zrobiła mu śniadanie i poszła z nim na spacer. Tata prawie nic nie mówił po angielsku, ale słuchał Evy, a ona nawet go trochę uczyła! Było super. W tym czasie miałam kontrakt w Hewlett Packard, gdzie z moim angielskim szlifowanym na każdym kroku, czułam się znakomicie. 
Kiedy zaczęłam poznawać Polaków, wydawali mi się nastawieni na zarabianie i picie każdego dnia, zwłaszcza w weekendy. Pili tak samo, albo gorzej, niż Irlandczycy. Raziły mnie więc stereotypowe zachowania rodaków. Nie miałam ochoty za bardzo się integrować z pijakami i burakami, bo tak ich w większości wtedy odbierałam. Wolałam Irlandczyków, mimo wszystko. Tych z pracy, po sześćdziesiątce, do których do tej pory wysyłam kartki świąteczne. Tych młodych, do których czułam czasem więcej niż sympatię. To były złote czasy, mimo tak trudnego początku. Nauczyłam się tam wyrażać siebie po angielsku. Żadna szkoła nie dała mi takiej możliwości. 

Teraz jestem w Polsce i nie żałuję, że wróciłam. Mimo swoich trudnych doświadczeń na Szmaragdowej Wyspie myślę, że jednak miałam szczęście. Czytając reportaże Ewy Winnickiej skonstatowałam, że inni mieli go mniej. Może byli mniej elastyczni w przyjmowaniu miejscowych zwyczajów, kuchni? Ja mogłam się śmiać po cichu z bekonu, francuskich tostów i fasolki w pomidorowym sosie na śniadanie, ale po jakimś czasie zaczęłam to jeść. Irlandzkie piwo i cidery smakowały lepiej od naszego. Moje współlokatorki częstowały mnie apple pies with crumbs and custard, i to było pyszne. Ja z Polski zawsze przywoziłam im jabłka z działki i "Nalewkę babuni". Linda, Irlandka ciągle ją popijała, choć mawiała przy tym: "This is very strong". 

Powtórne spotkanie z Polakami na Wyspach, dzięki książce Winnickiej, zabolało mnie, ale reportaże czytałam z jakaś ponurą, bolesną ciekawością. Niektóre historie kończą się absolutnie nieoczekiwanie. Przygody tych ludzi, najczęściej przybywających na Wyspy w poszukiwaniu lepszego życia i zarobku, ale bez znajomości języka i zwyczajów Wyspiarzy, są dla mnie dziwnie trudne do zaakceptowania. 

Po przeczytaniu Angoli, widzę tak jaskrawo słabości Polaków i Anglików. To niewygodne, jak diabli, uczucie. Patriotyzmu nie trzeba odkurzać, żeby poczuć wyłaniające się z tych opowieści upokorzenie, wstyd, niechęć i żal do kraju, który chce, byś respektował jego prawa, bo inaczej won. Twój własny kraj, jak wrócisz na tarczy, powita cię niczym. Polacy na Wyspach rozumieją, że lepiej jest mieć w Anglii mniej i działać. Tylko niektórzy pozostają bierni, a i dla takich jest posiłek i ubranie, i towarzystwo w razie potrzeby. Psycholog także się znajdzie, jeśli śpisz w śpiworze w parku i  natknie się na ciebie policja.. Wyspy dają możliwości, których bohaterowie historii, w Polsce nie widzą.  

Fantastyczny jest ten zbiór reportaży. Na fali powrotu emigracyjnych odczuć, pójdę obejrzeć wystawę "Londyn - stolica Polski. Emigracja polska w latach 1940-1990", która obecnie jest w BUW-ie. Postów o Angolach i Polaczkach ciąg dalszy nastąpi...

Uliczka w Belfaście w 2005 roku.

Święty obok naszego hostelu w Belfaście.

W Dublin Musem. Copyrights by Święty

środa, 26 listopada 2014

Na tropie tytułów

Znowu szukam książek. Przeglądam witrynę Lubimyczytać. Kupiłam magazyn "Książki", żeby zobaczyć, co jest wydane i czemu warto przyjrzeć się bliżej. 

Szukałam czegoś na chandrę. Myślę, że pomoże:

1. Deborah McKinley, Cała nadzieja w Paryżu
2. Carla Montero, Szmaragdowa tablica
3. Edward Rutherfurd, Paryż
4. Szczepan Twardoch, Drach
5. Miguel de Cervantes, Przemyślny szlachcic Don Kichot z Manczy, przeł. Wojciech Charchalis
6. Maria Janion, Kazimiera Szczuka, Janion. Transe, traumy, transgresje. 2: Prof. Misia
7. Andrzej Ziemiański, Pomnik cesarzowej Achai, t.4 

Jestem teraz nieswoja i niezbyt się lubię. Bardzo potrzebuję inspiracji z książek. Co Wy teraz czytacie?

czwartek, 30 października 2014

Jesień z Powiślem

Uzdrawiające właściwości spacerów - wyjść z domu tak po prostu, i iść przed siebie. Pozwolić wiatrowi wywiewać myśli. Ostatnie słoneczne ślady na blokach. Tyły budowanych albo właśnie skończonych apartamentowców przy Tamce i Dynasach. Ślepa ścieżka rowerowa i ruiny rotundy sławnej niegdyś Panoramy Tatr, gdzie wczoraj zauważyłam przedziwny napis; niewielkie litery stojące na trawie. 


Usiadłam w pobliskiej kawiarni Kafka i myślałam, że tak może być, że czasem się nie mieści. A trzeba umieć z niego wybrać. 
W kawiarni wpadła mi w ręce niewielka książeczka-przewodnik, jak się okazało, już druga jego część. Ogarnij miasto to miejski przewodnik subiektywny, niebanalnie opisujący polskie miasta. Autorki tekstów w przewodniku, Magdalena Kalisz i Dorota Szopowska starały się pokazać współczesną Warszawę, kierując się różnorodnością i "pulsem" samego miasta, wybierając miejsca nowe i już znane. W Przewodniku znalazłam mnóstwo ciekawostek i przekonałam się do pomysłu odwiedzenia Muzeum Neonów na Mińskiej. Pójdę tam z moimi słuchaczami w przyszłym tygodniu. 
Przemyślany wybór miejsc i faktów z życia nie musi oznaczać pominięcia niektórych. Subtelnie zaznaczone, w odpowiednim czasie wypływają. Weźmy CV miasta Warszawy. 

Magdalena Kalisz, Dorota Szopowska, Warszawa. Ogarnij miasto. Miejski przewodnik subiektywny. Wydawnictwo Ogarnij Miasto Sp. z o.o.

niedziela, 26 października 2014

Nieśmiertelny październik







Pochwała jesieni

Copyrights by Święty

Znowu cieszę się codziennością. Powrót do tej radości jest utrudniony jesienią. Ale w zachowaniu równowagi pomaga mi Mała paryska kuchnia Rachel Khoo. Po raz kolejny jest to inspirująca książka kucharska, z której udały mi się do tej pory wszystkie przepisy. Ostatnio wypróbowałam ziemniaki zapiekane w śmietanie (gratin dauphinois) oraz warzywny gulasz prowansalski, czyli ratatouille. Takie Święto Pieczonego Ziemniaka i Papryki. Oprócz tego na deser upiekłam ciasto bananowe. Przepis na nie pochodzi z mojego ulubionego kulinarnego bloga whiteplate. 

ziemniaki zapiekane w śmietanie (gratin dauphinois)
gulasz prowansalski, czyli ratatouille





Jesień z thrillerami

Dwa dni bez przerwy czytałam Kapłana i Modlitwę do boga złego. Autor, Krzysztof Kotowski, zrobił absolutnie wszystko, bym zapomniała o całym świecie i pogrążyła się w jego powieściach. Obie stanowią udane połączenie fantasy, thrillerów i sensacji. Okraszone humorem i autoironią, czyta się je z ogromną przyjemnością. Kapłan to pierwsza część, Modlitwa... - druga. 

Fabuła obu osnuta jest wokół postaci Krzysztofa Lorenta, byłego duchownego katolickiego. Zostaje on zdiagnozowany jako pacjent z zapaleniem mózgu i odesłany do jednego z warszawskich szpitali psychiatrycznych. W szpitalu okazuje się, że wcale nie ma zapalenia mózgu, ale dziwną chorobę, która pozwala mu mówić w wielu językach, posiadać ogromną wiedzę, z którą pragnie się z kimś podzielić. Tym "kimś" jest Ola Sambierska, doktor psychiatrii, która uwielbia trudne przypadki, zatem "wpada" po same uszy w historię katolickiego księdza, którego za taki kliniczny, interesujący przypadek, uważa. Bezbrzeżna, sięgająca wielu wieków i dyscyplin imponująca wiedza Krzysztofa Lorenta, nie okazuje się w żadnym razie chorobą.  Jest wynikiem niechcianego przez niego daru, który uaktywnił się w niespodziewanym momencie w człowieku, którego jedyna drogą było powołanie dla Boga. 

Ten dar, jak się okazuje, jest pożądany przez wielu, wliczając w to badacza mitów romańskich, jak i tajnego bractwa aurelitów, stowarzyszenia, które ma za sobą tysiąc pięćsetletnią tradycję i które jest nadal aktywne. Krzysztof zostaje wplątany w historię, która wciąga także Sambierską i parę innych postaci, którym nakazuje stać się...bohaterami. W przewrotnym, rzecz jasna, sensie. Nie może być inaczej w napisanej przez znawcę Imienia róży i  legend arturiańskich, powieści. Akcja toczy się tak wartko i tak nieprzewidywanie, że trzeba wracać do obszernych fragmentów, by jeszcze raz  złożyć sobie w głowie wątki. Wyśmienita literacka zabawa, zakorzeniona we współczesności, ale odsyłająca w głęboką przeszłość. Tak daleką, że w stosunku do niej wybór i ustanowienie kanonu czterech ewangelii jest jej dalszym, choć znaczącym momentem.  Głównym bohaterem obu thrillerów jest bowiem czas i jego migotliwa, przewrotna natura.  

Niesamowite thrillery, w sam raz na jesienne wieczory i noce... Sięgnę po trzecią część Kapłana - Czas czarnych luster

sobota, 18 października 2014

W.G. Sebald "Pierścienie Saturna" oraz "Wojna powietrzna i literatura"

Muszę się przyznać, że pierwsze zdania Pierścieni Saturna zrobiły na mnie wrażenie. "W sierpniu 1992 roku, kiedy Psie Di zbliżały się do końca, wyruszyłem w pieszą podróż przez wschodnioangielskie hrabstwo Suffolk, w nadziei, że zdołam  wymknąć się pustce, rozprzestrzeniającej się we mnie po ukończeniu pewnej większej pracy. Ta nadzieja zresztą spełniła się poniekąd, bo rzadko czułem się tak nieskrępowany jak wtedy, dzień po dniu wędrując godzinami przez skąpo zasiedlone nadmorskie okolice."(...) 

Przyklasnęłam w środku: tak, mój ulubiony motyw wędrówki, odbywanej przez alter ego pisarza - w sam raz dla mnie. Dokąd z nim pójdę? Droga wiodła nie na wprost, ale wiła się poprzez eseistyczne zakręty w czasy bliżej nieokreślone cesarstwa chińskiego, dla którego przeznaczone były podobno wagoniki pewnej kolejki wąskotorowej między Southwold a miejscowością Walberswick. Wędrowiec-pisarz od szczegółów, które zaobserwował podczas swojej angielskiej pielgrzymki, jak choćby curiosum w postaci wspomnianych wagoników, zadał sobie trud przestudiowania źródeł niecodziennych zjawisk i przedmiotów obecnych w przemierzanej przez siebie krainie. Swoimi odkryciami dzieli się z czytelnikami, przez co ma się wrażenie podążania za jakąś tajemnicą, która niechybnie będzie rozwiązana z pomocą pisarza-przyjaciela. 

Podążyłam za Sebaldem do Wołogdy, dokąd trafił w 1863 roku Apollo Korzeniowski, ojciec Josepha Conrada. Sebald z niesamowitą wręcz intuicją pisarską parafrazuje fragmenty listów z zesłania, pisanych przez Korzeniowskiego-ojca do żony, Eweliny. Odmalowuje wizjonersko klimat miejsca zesłania, gdzie panują tylko dwie pory roku: biała i zielona zima. W takim pejzażu przebywa też kilkuletni Konrad. Przyjeżdża do ojca wraz z matką, która dzieli losy zesłańca-męża. Dzieciństwo i młodzieńcze lata autora Lorda Jima dodają dziwnego i tragicznego blasku jego literackiej schedzie. Sebald uważnie prześledził losy Josepha Conrada i dotarł do źródeł o jego pracy w Kongo. Relacje stamtąd pobrzmiewają przecież w słowach Marlowa: o odpowiedzialności za czarnych niewolników, którzy pracują dla białych kolonizatorów, a więc ich los jest gorzki i bezwzględny. Sebald próbuje zrozumieć emocje Konrada w świetle jego listów do przyjaciółki oraz w kontekście postaci literackich  Lorda Jima i Jądra ciemności.

Sebald przez wszystkie swoje eseje dąży do ukazania etyki, która, według niego powinna być nadrzędną wartością literacką. Eseje podróżnicze inkrustowane elementami reporterskimi, ukazują pisarza-moralistę, który rzuca wyzwanie współczesnej literaturze. 
Krytyka, jakiej Sebald poddaje całe niemieckie pisarstwo po II wojnie światowej, zarzucając jej kompletny brak samoświadomości, po tym, co stało się w 1939 roku, jest sroga i bezlitosna. W Wojnie powietrznej i literaturze, na które składają się m.in. wykłady zuryskie, wygłoszone w 1997 roku, Sebald pokazuje, że proces niszczenia, jaki zapoczątkowali Niemcy, kontynuowali alianci w trakcie nalotów dywanowych na miasta niemieckie w 1945 roku. Kontrowersyjnie polityczne i różnie tłumaczone przez historyków powody nalotów nie były, w mniemaniu Sebalda, wyłącznie odwetem. Krwawa vendetta świata Zachodu na Niemcach, zniszczyła kompletnie ich zdolność do obiektywnego zdefiniowania autotraumy, przyznania się do winy, rezygnując z roli ofiary, w jaką Niemcy wbili się po odniesieniu ogromnych strat w ludności po bombardowaniach aliantów. 

Sebald pragnie sportretować swoich rodaków w latach 1945-46. Jednak brak mu jakichkolwiek źródeł poza statystykami zmarłych, zaginionych, wywiezionych. Jedynym źródłem literackim, które jest wartościowe, to reportaże Stiga Dagermana, zatytułowane Niemiecka jesień. Sebald potwierdza, iż szwedzki korespondent, a więc outsider, może pokazać, co naprawdę działo się w Niemczech tuż po zakończeniu II wojny światowej. 

Dlaczego Sebaldowi tak bardzo zależy na znalezieniu przyczyn braku literackiej spowiedzi narodu winnego zła? Dlaczego tak uparcie pragnie znaleźć choć jeden przykład rodzimego pisarza, który uniósłby ciężar tego przeżycia wojennego, z punktu widzenia innego, niż ofiary?  Myślę, że z powodu etyki pisarskiej, którą uważa za nadrzędną wartość literatury. Sebald boleje nad niemożnością niemieckiej literatury w znalezieniu języka odpowiadającego historii, w jaką się uwikłali. Jednak chyba nie tak prosto odpowiedzieć na te pytania...

W trakcie czytania myślałam, kto mógłby zmierzyć się z Sebaldem. Tylko Czesław Miłosz.

 Powieść zauważona w Muzeum Morskim w Gdańsku


W.G. Sebald, Pierścienie Saturna. Wydawnictwo W.A.B. Warszawa 2009
W.G. Sebald, Wojna powietrzna i literatura. Wydawnictwo W.A.B. Warszawa 2012

czwartek, 16 października 2014

Jesień z kryminałami





Jeszcze pod koniec sierpnia, zaintrygowana nowymi kryminałami nieznanego mi dotąd wydawnictwa, postanowiłam bliżej przyjrzeć się interesującym mnie publikacjom. Sprawdziłam adres siedziby wydawnictwa Claroscuro (nazwa z języka hiszpańskiego oznacza światłocień i, jak się okazało, jest to nazwa znacząca dla książek wydawanych pod szyldem Claroscuro). 

Udałam się do pod wskazany adres i trafiłam na najwyższe z pięciu pięter pięknej kamienicy na Saskiej Kępie. Przywitała mnie przesympatyczna para: młoda dziewczyna i trochę starszy uprzejmy mężczyzna, mówiący z hiszpańskim akcentem. Dziewczyna przygotowała dla mnie paczkę: książkę "Meksyk Noir", fragmenty "Barcelony Noir" oraz kilka pocztówek ze stronami tytułowymi wydanych już książek. Poczułam się naprawdę dopieszczona. 

Przyświecająca wydawnictwu idea, by wydawać literaturę offową, nieoczywistą i bezwzględnie prowokującą, odzwierciedlają przejrzane przeze mnie książki. 
"Meksyk Noir", drugi po "Moskwie Noir" zbiór opowiadań kryminalnych pisarzy iberoamerykańskich, to istny tygiel, w którym zbrodnie na przeróżnym tle, przedstawione są w nowatorskim ujęciu detektywistycznym. Różne narracje, składające się na wizerunek Miasta. 
O ile Moskwa, jako tło kryminalnych zagadek wydaje mi się zbyt oczywista, to Meksyk jest niewątpliwie frapujący i nieznany. Barcelona także. Mocne, przejmujące historie i to nie tylko dla wielbicieli gatunku.

Zamierzam jeszcze sięgnąć po książkę spoza serii Strefa Cienia. "Jak się ma twój ból?" Pascala Garniera. Przekład Gabrieli Hałat jest niewątpliwie bardzo udany, jak zdążyłam się zorientować po przeczytaniu kilku stron w powieściowym trailerze - na papierze, także dołączonym do mojego prezentu od Wydawnictwa. 

Udało mi się poczytać na spacerze ze Stasiem. 











Ślady

Nareszcie dni przestały galopować. Poukładałam ubrania; letnie zastąpiłam cieplejszymi. Uprzątnęłam książki, starłam kurz z półek. Przestałam gonić dni, nie chcę na siłę się z nimi synchronizować. Rozmijanie się z dniem pomaga uwolnić spokój. Bardzo go ostatnio potrzebowałam. Chyba właśnie spokój starałam się dosięgnąć. W końcu przyszedł sam, a ja powoli pozwalam ukołysać się myślom o spokoju, jaki osiągnęli bliscy, którzy odeszli do wieczności. Wybiegam do nich myślą, ale już inaczej niż przed paroma tygodniami. 

Wczoraj znowu poszłam na ulicę Lwowską. Chciałam jeszcze raz popatrzeć na kamienicę architekta Jerzego Gelbarda, męża mojej ukochanej Izabeli Czajki-Stachowicz, o której pisałam tutaj, a także tutaj i tu. Pod adresem Lwowska 7 mieszkania kilkanaście, paliły się światła. Ciepły wieczór wydobywał piękno architektury. W kamienicy rzeczywiście widać paryskie reminiscencje. Prezentuje się szlachetnie wśród budynków z XIX-go wieku oraz tych z początku XX-go. Ulica Lwowska to portal, przez który można trafić do czasów sprzed wojen. Poczuć klimat naturalnej elegancji, dobrego smaku. 
Czułam to wszystko wczoraj bardzo intensywnie. Lubię tam chodzić - to zawsze obietnica olśnień, których teraz tak bardzo potrzebuję.   

Lwowska 7. Kamienica według projektu Jerzego Gelbarda

Wejście na klatkę schodową

Widok z ulicy Lwowskiej w kierunku Koszykowej

poniedziałek, 25 sierpnia 2014

Pauline Réage "Historia O"

Jak często zdarza się Wam sięgać po książki, o których nic nie wiecie albo polecił Wam ją ktoś zaledwie w kilku słowach? W przypadku Historii O kierowałam się jednym i drugim. Książkę polecił mi tata; skoro on stwierdził, że powieść mi się spodoba, uznałam, że mogę ją przeczytać. I kupiłam ją w ciemno.

W tej powieści ważne są dwa pierwsze zdania: „Któregoś dnia kochanek bierze O na przechadzkę do parku Montsouris w dzielnicy Parc Monceau. Nigdy wcześniej tam nie chodzili.” To, co niewątpliwie nastąpi potem, zmieni życie bohaterów. Niczym w baśni: magiczne dwa zdania. Intrygujący tytuł. Podtytuł, brzmiący: Arcydzieło literatury erotycznej. I autorka, która napisała swoją powieść pod pseudonimem, jako wyznanie uczuć. Dominique Aury przyznała się do popełnienia Historii O dopiero w 1994 roku na łamach „New Yorkera”, jako osiemdziesięciokilkuletnia staruszka. Dla kogo napisała swój niezwykły miłosny list? Dla Jeana Paulhana, pisarza, krytyka i dyrektora „Nouvelle Revue Française”, w której Dominique była sekretarzem redakcji. Śmiałe wyznanie w formie powieści było niczym rękawica rzucona kochankowi. Dominique, w czasie, gdy pisała w tajemnicy Historię O, była przyjaciółką Borgesa, którego tłumaczyła na francuski. Wprowadziła także do rodzimej literatury powieści Fitzgeralda. Zatem jej miłosne wyznanie, intrygujące, mroczne, kunsztowne, było jak strofy trubadurki Marie de France. Precyzyjne. Świadome. Przepełnione metafizyką.

„Idziesz do kobiet, nie zapomnij bicza” – znany cytat z Fryderyka Nietzschego patronuje tej powieści. Ślady swoistego przykazania znajdują wyraz w opisach tortur, jakim poddawana jest O, pełna miłości do swoich dwóch oprawców. Miłość wystawia ją na całkowitą rezygnację z siebie. Tylko wtedy O może zaznać wolności. Ale czy jej o to chodzi? Płacz i łzy przychodzą łatwo i są nagrodą dla kochanka. O nie może uciec. Jest dla niej tylko jedna droga, którą przeczuwamy na samym początku. Ta historia nie może się dobrze skończyć. Nie po to ją napisano.

Historię O posłowiem opatrzył sam Jean Paulhan. Z niesamowitą wnikliwością dopowiada ukryte sensy, wyłaniające się z kart powieści. Mistrzowsko odpowiada pieśnią na pieść autorki. Agon współczesny o tematyce erotycznej? Tak. Wysokich lotów, ostrego pióra. Paulhan pisze o pochwale niewolnictwa i jego zwycięstwie w miłości. Dostrzega pewną przyzwoitość w całkowitym obnażeniu bohaterki przed czytelnikami. W zetknięciu z historią O musiałam przeformułować swoje rozumienie pojęć, takich jak „przyzwoitość” i „pruderia”. Rzadko mam współcześnie do czynienia z tymi pojęciami. Ich sensy powróciły w literaturze.  

Czytając, znajdowałam jeszcze piasek znad morza pomiędzy stronami… Historia O. Wakacyjna lektura.


piątek, 22 sierpnia 2014

Jasność i quiche Lorraine

Nadmorskie światło. Ufam sobie bezgranicznie nad morzem. Jestem tam spójna i świadoma swojego przeznaczenia. Ta kipiąca radość, która we mnie jest, tak po prostu, rozkosz z obecności Świętego, gdy jedziemy autem, on trzyma ręce na kierownicy, która pachnie skórą, i także - nim. Z tyłu śpi nasz syn. Żuławy Wiślane z ich trawami za oknem. I zaraz wzejdzie księżyc. Czuję łaskotanie w brzuchu na myśl o morzu. Euforia bliska zakochaniu, oślepiająca samoświadomość bycia tu i teraz, a jednocześnie dystans, bycie z boku, i siła, jaką daje możliwość wielopoziomowego oglądu sytuacji. Czułam się nad morzem tak, jak dokładnie dwadzieścia lat temu, gdy pierwszy raz pojechałam do Krynicy Morskiej na obóz harcerski. Ten sam zachwyt, to samo zakochanie. 

W stanie upojenia spędzam ostatnie dni. Skąd się to bierze, nie wiem, ale uwielbiam stany takiego natężenia emocjonalnego, gdy piję kawę i wino, dzieląc swój czas między pracę a zabawy z synem. Zostaje jeszcze chwila na zabawę w dom. Ostatnio zainspirowana moją Małą paryską kuchnią Rachel Khoo, o której pisałam tutaj, upiekłam kisz lotaryński. Absolutna pychotka. 

Stan duszy uzupełniłam więc nowym inspirującym słonym ciastem. Z dodatkiem gruboziarnistej soli morskiej.




Karl Ove Knausgård "Moja walka" t. 1

548 stron powieści napisanej w pierwszej osobie. Zdumiewające. Myślałam, że nie dam rady. Połknęłam ją w ciągu tygodnia.

Sięgnęłam po tę powieść z ciekawości: głośna, rzekomo skandalizująca, zakazana z powodu tytułu w Niemczech. Kolejny sukces skandynawskiego pisarza po Stiegu Larssonie. Powieść reklamowana jako w pełni autobiograficzna. Pomyślałam: Dlaczego by nie? Zwłaszcza, że granica między autobiografią pisarza, a jego literackim podmiotem od lat szalenie mnie interesuje. (A także moje przyjaciółki, badaczki literatury, z którymi w nieskończoność można roztrząsać problemy podmiotowości w literaturze). Zaintrygował mnie również trop tytułu. Dlaczego taki? Nie rozeznałam się jeszcze w możliwościach przejrzenia Mein Kampf do której nawiązuje Karl Ove. Aby wytropić zamiar Norwega, pewnie zamówię w bibliotece kolejne pięć tomów Mojej walki.  Dziś skończyłam czytać pierwszy tom i mogę go polecić tym, którzy chcą poczuć pełne zanurzenie.

Historia dzieciństwa i młodości wrażliwego człowieka, który nie mógł nawiązać prawdziwej więzi ze swoim ojcem. W normalnej rzeczywistości początku lat sześćdziesiątych XX wieku w Norwegi żyje z pozoru zwykła rodzina: ojciec, matka i dwóch braci: Yngve i Karl Ove. Dominująca postać ojca nierozerwalnie wiąże się z pierwszymi refleksjami Karla Ove, dotyczącymi natury wszelkich zjawisk. To wyczuwanie nastroju ojca, wsłuchiwanie się w rytm jego kroków, buduje pewną psychologiczną przestrzeń rozwoju Karla. Więzi go i jednocześnie fascynuje. Warunkuje odbiór świata.

Historia dzieciństwa i młodości opowiadana jest z kilku perspektyw czasowych. Trudno uchwytne i migotliwe przejścia z historycznych sytuacji we współczesność, dają wrażenie strumienia świadomości. Jednocześnie ekspresjonistyczne wewnętrzne pejzaże odbijają koloryt norweskiej przyrody: dzikiej, miejscami oswojonej, ale zawsze obecnej w refleksji podmiotu na temat czasu. Krajobraz wewnętrzny Karla wielokrotnie potęgują zjawiska atmosferyczne. Z obecności mew autor buduje integralną symbolikę powieści. Gra światła i ciemności za każdym razem jest wzruszającą i błyskotliwą metaforą. Obecność telewizji w życiu norweskiej rodziny także ma swoje znaczenie: jest potraktowana jako medium „gorące”, które niesie informacje pozbawione ciężaru przekazu: śmierć, powszechna w telewizji, przestaje być już śmiercią, z jej powagą i grozą, właśnie poprzez zwielokrotnienie jej telewizyjnych obrazów. Telewizja jest oknem, przez które patrzy się w przerażającą pustkę. Ważniejsze rzeczy dzieją się w środku domów, w których stoją telewizory.

Czytając, zastanawiałam się, kto tak naprawdę jest bohaterem tej powieści. Autobiograficzny klucz nie jest jedynym i, myślę, nie tak istotnym dla całości dzieła. Autobiografia to wytrych, aby jednostkowość spotęgować, uczynić ważną, wskazać: słuchajcie, to moja historia! Wydarzyła się naprawdę i ja chcę wam ją opowiedzieć! Czytając, słyszałam ten krzyk, "pokazany", jak na obrazie artysty. Zresztą, bohater niejednokrotnie podkreśla rolę malarstwa w swoim odczuwaniu świata. Malarskość ma być krzykiem, który spopularyzowała, upowszechniła, a więc zdegradowała - telewizja. Słowo, w ponad pięciuset stronach pierwszego zaledwie tomu, też ma zamanifestować swoją potęgę stanowienia. Słowo to brzmi potężnie w obu częściach pierwszego tomu, w znakomitym przekładzie Iwony Zimnickiej.

Ustawię się kolejce do „Walki”. Chcę poznać prawdziwego bohatera tej przejmującej historii i dowiedzieć więcej o ojcu Karla Ove.   

czwartek, 21 sierpnia 2014

Ale jest Warszawa

Przeczytałam rozmowy Joanny Rolińskiej z warszawiakami. Co to znaczy: z warszawiakami? Nie tylko z tymi, którzy na stałe tu mieszkają, nie tylko z tymi, których dziadkowie byli warszawiakami, ale także z tymi, którzy się tu urodzili, lecz wyemigrowali, pielęgnując wspomnienia z miasta dzieciństwa. 
Rozmowy Joanny są wzruszające, pełne prawdziwych historii i pełne przemyśleń. Ile dowiedziałam się o Mai Komorowskiej, Danucie Szaflarskiej, Dwurniku! Charakter rozmów w tej książce przybrał kształt prawdziwej, szczerej rozmowy, o której przemyśleniu, inicjowaniu, prowadzeniu, sfinalizowaniu dziś się tak łatwo zapomina. A to ważne rozmowy są. Ze świadkami historii, będącej siłą niszczącą i budującą miasto Warszawa.

Myślę sobie, że jestem takim "słoikiem", a więc przybyszem, kimś z zewnątrz stolicy, kimś tutaj obcym. Nie awansuję do rangi "warszawiaka". Mój syn jest nim z racji miejsca urodzenia. Dziwne: nigdy nie wiązałam swoich planów z Warszawą. Kto mnie tu przywiódł, co mnie tu rzuciło? Skoro już tu jestem, mogę dużo. Także w sferze poznania, która jest dla mnie podstawą egzystencji w konkretnym miejscu. 

Co jest tym konkretem? Historia? Myślę, że niekoniecznie. W Warszawie, w środku miejskiego mitu o Powstaniu, w opinii o "słoikach", tworzy się coś przedziwnego, melanż przeszłości z teraźniejszością, które pracują w zbiorowej pamięci obecnych mieszkańców. O ile będę potrafiła zachować dystans do tego miasta, będzie ono moją inspiracją. Nigdy nie mieszkałam w takim tyglu: przeszłości trwającej tu i teraz oraz unoszącej się w powietrzu energii, sile przekształcającej Miasto i ludzi. (To ostatnie sformułowanie naprawdę - od "słoika").  
Nie dam rady przeczytać wszystkich varsavianów. Ale i tak mam chęć na parę, choćby na coś Małgorzaty Baranowskiej, także rozmówczyni Joanny Rolińskiej. 

Copyrights by Święty

Z wizytą na "Batorym"

Niewiarygodne, dokąd trafiłam w te wakacje: na pierwszy polski transatlantyk, M/s „Batory”! Pasażerski transoceaniczny królewski statek, którym w 1936 roku płynęła Izabela Czajka. Chyba duch Beli skierował mnie do Centralnego Muzeum Morskiego w Gdańsku, gdzie mogłam zobaczyć model słynnego polskiego motorowca.

Cytując biografkę Izabeli, Paulinę Sołowianiuk, przytaczam opis statku: „Statek był na wskroś nowoczesny, o pięknej linii, siedmiu pokładach zapraszających pasażerów do spacerów i dwóch klasach – trzeciej i turystycznej – obok wygodnych, odpowiadających na jego potrzeby pasażerów, „Batory” mógł przewozić imponującą liczbę niemal tysiąca osób. (…) Był istną galerią sztuki poruszającą się w czasie i przestrzeni. Statek miał własną drukarnię, wobec czego pasażerowie mogli raczyć się lekturą pisma okrętowego, noszącą nazwę „Kurier Morski”. (…) Kapitanem transatlantyku był Eustachy Borkowski, powszechnie lubiany oryginał. Znany z gościnności i umiłowania karnawałowej atmosfery, był dla pasażerów gwarantem niezapomnianej podróży. (…)

21 kwietnia 1936 roku statek wyruszył z Monfalcone, gdzie zamówiono tę polską jednostkę, do Gdyni. Trasa miała przebiegać przez Wenecję – Dubrownik – Barcelonę – Casablancę – Lizbonę – Londyn, aż do Gdyni, która miała stać się macierzystym portem „Batorego”.

Izabela na pokładzie bawiła się znakomicie w towarzystwie Arkadego Fiedlera, Melchiora Wańkowicza, wyżej wspomnianego kapitana „Batorego”, Jana Cybisa i Wojciecha Kossaka. Anegdoty, o których wspomina biografka Izabeli, dotyczą kilku szczególnie zabawnych i towarzysko atrakcyjnych anegdot (jedną z nich przypisuje się Monice Żeromskiej, która też była pasażerką osławionego rejsu „Batorego”).  Dodać należy, iż pani Monika była przerażona mocą uroku Czajki, potrafiącej owinąć sobie prawie absolutnie wszystkich, niezależnie od płci, wokół swego małego palca. Bela czyniła to z wdziękiem, kokietując znajomością literatury i sztuki, koneksjami, własnymi odważnymi sądami oraz niewątpliwie – urodą – która choćby w Maroku, dokąd także zawinął statek, pozwoliła jej wtopić się w tłum i poobserwować ludność.
Rejs Batorym dla Czajki oznaczał po pierwsze niezapomniane wrażenia z podróży, po drugie, i co zrealizowała z rozmachem, napisanie cyklu reportaży, zatytułowanych Moja podróż: Szlakiem Południa. Wydane w 1937 roku nakładem wydawnictwa Ferdynanda Hoesicka, przyniosły Izabeli popularność, zwłaszcza w sferze towarzyskiej. Jak podkreśla Paulina Sołowianiuk, „Izabela stała się również bohaterką własnej baśni”.

Model okrętu jest wyjątkowy i, jak twierdzi „Święty”, precyzyjnie wykonany. Nad modelem każde z nas pochyliło się z innego powodu: uzupełniliśmy naszą wiedzę i zrobiliśmy kilka zdjęć.  Dawno nie doświadczyłam takich emocji na widok czegoś, co bezpośrednio wiązało się z bohaterką książki. Chyba dawno nie trafiłam na taki trop.


Przygody Izabeli na  „Batorym” to osobny rozdział jej biografii, który został opisany ze swadą i skrupulatnością przez Paulinę Sołowianiuk. Gęsty od szczegółów kulinarnych i socjologicznych, pełen opisów zachowań Polonii, witającej owacjami statek „Batory” w każdym z portów, pełen wspomnień Wańkowicza i Fiedlera; jest olśniewającym zbiorem zachowań ówczesnej polskiej elity intelektualnej. Śniącej sny o potędze Rzeczypospolitej, a może pragnącej po prostu szampańskiej zabawy? Opinie pozostawiam dociekliwym czytelnikom biografii Czajki.  



Malowidła we wnętrzu "Batorego"
"Batory" także jako model w Muzeum Miasta Gdyni w 2013 roku
Copyrights by Święty
Model w Muzeum Miasta Gdyni, fotografia Świętego w 2013 roku. Wtedy nie znałam jeszcze historii okrętu




niedziela, 3 sierpnia 2014

Nareszcie morze

Już jutro będziemy nad Bałtykiem. Zabieramy siebie nawzajem i literaturę. Nie chcę niczego więcej.

Moja babska literatura

Spotkanie z książką Magdaleny Witkiewicz Szczęście pachnące wanilią zaowocowało chęcią upieczenia ciasta z owocami, w sam raz na lato. Autorka wprawdzie podaje przepis na swoje babeczki z truskawkami i wanilią, ale ja akurat miałam ochotę na coś w jednym kawałku. Tarta malinowa udała się i triumfalnie udekorowałam nią drugie urodziny synka. Było nie tylko smacznie, ale i wzruszająco, bo także mama upiekła tort kawowy, nieodmiennie korzystając z przepisu swojej mamy. A więc babskie klimaty, mimo obecności mężczyzn na tej tak ważnej uroczystości, nadawały ton i smak. 

Cieszyliśmy się tymi smakami 12-go lipca, nosiłam się więc z napisaniem tego posta już jakiś czas. Między podróżami, także tymi mentalnymi, wiedziałam, że usiądę i napiszę go, bo jest ważny. 

Urodziny synka uświetnione obecnością rodziców i kuzynów, choć bez taty na żywo, ale obecnego przez skype`a. Dobre i to. Cieszyłam się razem ze Stasiem na rychły powrót Świętego. Doczekaliśmy się w końcu, a ja upiekłam taką samą malinową tartę z okazji powrotu Ukochanego. 

Babska literatura nieodmiennie pomaga mi w czasie, kiedy mój umysł chce poczuć integrację z bohaterkami, przeżywającymi podobne do moich problemy. Zwłaszcza, jeśli nie ma w pobliżu przyjaciółek, z którymi można przegadać najbanalniejszą tęsknotę za facetem i ponarzekać na ceny wszystkiego. I na ogólną koniunkturę też, a potem, oczywiście, można wszystko obśmiać i już jest znacznie lżej. 

Takie wytchnienie dała mi Magdalena Witkiewicz. Postaram się kiedyś upiec te babeczki z truskawkami i wanilią. 



Warszawa i Paryż

1-go sierpnia 2014 roku siedziałam w kawiarni z przyjaciółką z czasów dzieciństwa. Kilka ulic dalej, w mieszkaniu, moi rodzice oglądali w telewizji jakiś film, okna były pootwierane, aby wywołać choć najmniejszy przewiew. Upalny sierpniowy wieczór.

Tymczasem obie z Anią piłyśmy wino i rozmawiałyśmy o wszystkim. „Pół świata obgadają” – śmieje się mój tata, ile razy idę na spotkanie z przyjaciółmi, którzy zostali w moim rodzinnym mieście. Tak dobrze jest spędzać czas w ich gronie. Czas jest wtedy wyjątkowo łaskawy.  

(1-go sierpnia zwykle mam wyczuloną świadomość czasu. Właściwie, odkąd pamiętam siebie w wieku piętnastu lat, gdy przeczytałam pierwszy raz wiersze Baczyńskiego, 1 sierpnia znaczy dla mnie bardzo dużo. Teraz, od kilku lat mieszkania w mieście, które przeżyło własną śmierć, 1 sierpnia czuję jako znak czasu).

„Ale dziś młodzi nie bardzo chcą pamiętać” – mówi Ania. – „U nas nie wszyscy tak to przeżywają, jak w Warszawie” – dodaje. Pewnie ma rację, choć jakoś nie mogę w to uwierzyć. Przecież to tak żywe wspomnienie, mimo mijającej właśnie 70 rocznicy wybuchu Powstania. Wspomnienie tętniące nie tylko dla mnie, mieszkającej w mieście, które jest jednym wielkim cmentarzem. Chcę, by młodzi pamiętali. Wiem, że przyjdzie ich czas, że będą pamiętać.

„Wolność to nie jest coś dane raz na zawsze” – mówiła w telewizji jedna z uczestniczek Powstania, Anna „Paulinka” Jakubowska. Jakie to ważne: umieć o nią walczyć w sposób właściwy, to znaczy adekwatny do czasów, w których żyjemy. Umieć walczyć o wolność codziennie, zgodnie z własnym sumieniem. Co dla mnie znaczy fakt, że jestem wolna? Co to znaczy „wolność”?

Myślę, jak bardzo zmieniło się moje postrzeganie Warszawy po ostatnich wydarzeniach. Po przeczytaniu biografii Izabeli Czajki, po przeczytaniu jej książki o Paryżu, zatytułowanej  Dubo, Dubon, Dubonnet. Jak mocno przemówiła do mnie Warszawa po obejrzeniu filmu „Powstanie Warszawskie” w reżyserii Jana Komasy. Na fali jakiegoś zachwytu Warszawą, zdobyłam książkę Joanny Rolińskiej Ale jest Warszawa. To rozmowy Autorki ze znanymi przedstawicielami kilku pokoleń warszawiaków, w tym z Konradem Tarasiewiczem, Danutą Szaflarską, Muńkiem Staszczykiem i  – oczywiście – z uczestnikami Powstania Warszawskiego, m.in. z Aliną Janowską i Stanisławem Krupą.  Książka zerka na mnie z półki, kusi wstęgą Wisły zaznaczonej na szacie graficznej okładki. Doczeka się. Jeszcze w sierpniu ją połknę. Musi się we mnie coś dopełnić.

Udało mi się zobaczyć zaprojektowaną przez Jerzego Gelbarda, męża Czajki, kamienicę na ulicy Konopnickiej 3. Święty poszedł ze mną na to poszukiwanie architektonicznych inspiracji Paryżem. Zrobił zdjęcia. Wzruszenie, jakie ogarnęło mnie, kiedy zobaczyłam, że ta kamienica przetrwała wojnę i, oprócz identycznej na ulicy Lwowskiej, świadczy o talencie Gelbarda! Jest to też potwierdzenie istnienia Czajki, w jakiś szczególny sposób mnie do niej zbliża.  Nie wszystko przeminęło. Paryż nie przeminął dla Czajki. W swojej ostatniej książce Dubo, Dubon, Dubonnet wspomina go w szczególny, anegdotyczny i zabawny sposób, i z rozbrajającą szczerością. Czytając o Paryżu Czajki, przypominały mi się tamtejsze pejzaże i postaci z obrazów Henry`ego Rousseau. Podobnie jak wspomnień Czajki, nie można ich oceniać, używając zestawu narzędzi interpretatorskich, w które wyposaża akademicka filologia.

Nie czułam, że mogłabym lepiej spędzić 1-go sierpnia 2014 roku, niż w towarzystwie przyjaciół i rodziców.
A do tego świadomość, że Paryż został. I Warszawa – ale jest!
Kamienica na ul.Konopnickiej 3 wg projektu Jerzego Gelbarda. Fotografia: Święty.

Copyrights by Święty

Klatka schodowa kamienicy Gelbarda. Fotografia: Święty

Copyrights by Święty

Copyrights by Święty




środa, 23 lipca 2014

Paulina Sołowianiuk "Ta piękna mitomanka. O Izabeli Czajce-Stachowicz"

Nie lubię wyrzucać kalendarzy z ubiegłych lat.  Do dziś mam swój pierwszy osobisty terminarz, który kupiła mi mama w kiosku Ruchu. Na okładce data: 1989.  Oczywiście mam i Kalendarze Szalonego Małolata i cudne kalendarzyki z wydawnictwa Michalczyk i Prokop. Nie posiadam tylko jeszcze Moleskine.  To chyba znak, że zdążę go kiedyś kupić albo otrzymać i zapisać.

Nie wyrzucam swoich starych kalendarzy, bo szkoda mi minione dni tak po prostu unicestwić. Nie wybrałabym z własnej woli takiego rozrachunku z przeszłością. Moja przeszłość jest dla mnie ważna. Jestem jej tworem, poniekąd.

Obecnie stać mnie na taki sentymentalizm: przeczytałam znakomitą biografię Izabeli Czajki-Stachowicz, biografię napisaną przez Paulinę Sołowianiuk. Zastanawiam się, czy podobnie tkliwie , jak ja, myślała o swojej przeszłości pisarka i muza artystów przedwojennej Warszawy. Miała tak barwne życie, dopóki nie zniszczyła go wojna i pobyt w getcie. Dla bogatej i wykształconej Izabeli, pochodzącej z szanowanej spolonizowanej rodziny żydowskiej, wojna odcięła drogę do TAMTEGO świata. Do przeszłości.  Nie było powrotu do tamtych miejsc i ludzi.

Postać charyzmatycznej kobiety na szczęście powróciła. „Ta piękna mitomanka”  to świetna, rzetelna i znakomicie napisana biografia Izabeli Czajki z domu Szwarc. Autorka biografii, Paulina Sołowianiuk z ogromną skrupulatnością i niezwykle przenikliwie kreśli obraz Izabeli. To przedziwny portret. Autorce udało się wzbudzić we mnie ambiwalentne uczucia co do postaci swojej bohaterki: Czajka, zanim jeszcze nią została, była panią Hertz i panią Gelbard, nie dbając przy tym zbytnio o opinię przykładnej mężatki. Opinia ogółu mało ją przy tym obchodziła: dla niej liczyli się artyści i znakomitości obracający się w świecie, w który pragnęła wejść. Jeśli wierzyć źródłom autorki biografii, Czajce się to udało.

Pomogły jej pieniądze, koneksje, wrodzony wdzięki i uroda wampa. Izabela, opisana przez Witkacego jako Bela Hertz w pierwszym rozdziale „Pożegnania jesieni” oraz przez Zbigniewa Uniłowskiego we „Wspólnym pokoju” jako panna Leopard , nawet jak na swoje czasy była nietuzinkowa kobietą,. Do tego sama tworzyła swoją legendę, fałszując daty swoich narodzin, podając kilka miejsc tego wydarzenia, unikając niezręcznych informacji, uwypuklając zaś inne. Manipulowała faktami i nie przejmowała się tym wcale.  

Przyznam, że wzruszyła mnie historia Czajki. O ile jej wybryki towarzyskie, skandale i szum wokół swojej osoby składałam na jej beztroskie pragnienie życia w całej pełni i jej bezkompromisowe dążenie do szczęścia, o tyle jej powojenne losy są przejmujące. Wzruszające, bo należą do kobiety, której przeszłość została zdeptana przez brutalną historię.

Czajka po wojnie pomagała w odnajdowaniu zaginionych i skradzionych przez okupantów dziel sztuki, należących do zbiorów Muzeum Narodowego. Jako niedoszła pani porucznik, cieszyła się popularnością w kręgach dygnitarzy wojskowych, miała szerokie znajomości w MO i wpływy w SB, co niejednokrotnie przydawało się, gdy pragnęła pomóc przyjaciołom unikalnym – z racji przeszłości –  w konflikt z nową, komunistyczną władzą w Polsce. Czajka miała ogromne zasługi  w ratowaniu znajomych z rąk nowej władzy. Po raz trzeci wyszła za mąż. Myślała o spisaniu swoich wspomnień, historii ucieczki z getta. Jej pierwsze pieśni napisane w mieszkaniu po nie aryjskiej stronie, opublikowane jeszcze w czasie okupacji, ciągle cieszyły się popularnością.

Postanowiłam przepisać sobie z tej czytanej biografii  kilka fragmentów. Pomyślałam, że znajdę budynki zaprojektowane przez Gelbarda. Na razie udało mi się zobaczyć jedną kamienicę na Lwowskiej 7. Udało mi się dostać tw bibliotece ostatni tom wspomnień Izabeli, Dubo, Dubon, Dubonnet.  

Czajka została moją  przewodniczką po Warszawie swoich czasów.  A kto wie, jak będzie z czytaniem o jej Paryżu? Zacieram ręce. Dziękuję, Izabelo. Dziękuję, Jerzy. Dziękuję,  Paulino.

To zdjęcie oddaje coś z klimatu ukochanego czasu Izabeli.


Copyright by Święty  

środa, 9 lipca 2014

Tylko nasz lipiec





Powrót do "Nocy żywych Żydów"

"My tu gadu-gadu, a tam nam rowery kradną". Oczywiście, się spieszymy. Zanim jednak pójdziemy, trzeba przedyskutować kwestię polsko-żydowską. No, nie chodzi tylko o wykrzykiwanie "Jude-Jude-Jude - ŁKS". Chodzi o to, że każdy z nas ma poczucie sprawiedliwości dziejowej. Że nie ma zbrodni bez kary. I o tym pisze Igor Ostachowicz w "Nocy żywych Żydów". 

Tytuł - trop w kierunku kultury popularnej. Dalej jest ironicznie o sprawach wielkiej wagi. Banalna z pozoru historia trzydziestoparolatka, mieszkańca warszawskiego Muranowa, który ma wyższe wykształcenie, ale jest glazurnikiem, bo tylko taka praca się w Polsce współczesnej opłaca. Ma dziewczynę (Chuda jest wegetarianką, feministką i uzależnioną internetu indywidualistką) i generalnie tumiwisizm, skoro "mam kasę". Akcja rozpoczyna się, gdy glazurnik spontanicznie pomaga podnieść się nieznajomemu staruszkowi, który upadł, gdy obaj wychodzili z osiedlowego sklepu. Staruszek dziękuje i daje glazurnikowi srebrne serce, talizman, który, jak twierdzi, chronił Żydów przez całą wojnę aż do Holokaustu. Wtedy bowiem artefakt został skradziony, i stało się to, co się stało.  

Co dalej? Glazurnik doświadcza mocy srebrnego serca, wyobraża sobie Auschwitz, w ogóle dzięki talizmanowi może doświadczyć wielu przygód, także tych dziejących się pomiędzy jawą a snem i między czasami. Zaczynają odwiedzać go w mieszkaniu zombi  i domagać się zemsty, a międzyczasie...zakupów w Arkadii, czyli jednego z najpopularniejszych centrów handlowych w stolicy. "Czołzenłan", którym się staje dzięki mocy serca, ale bardziej dzięki rodzącej się w nim empatii,  kupuje wszystko, czego zombie zapragną, zduszając węża w kieszeni. Syn typowego polskiego antysemity nareszcie określa swój stosunek do tych, którzy nie mieli swojej szansy w historii. 

Empatia i chęć przepracowania tematu śmierci tylu niewinnych ludzi. W przedziwnej, groteskowo-ironicznej fabule. Postaci zombie rodem z filmów Tarantino.

Może przyjdzie czas na te porachunki z historią. Zaskoczyła mnie jeszcze informacja, że autor "Nocy żywych Żydów" jest sekretarzem stanu w obecnym rządzie. Czyli, że tam, na górze, też można coś dobrego popełnić. 




niedziela, 6 lipca 2014

Igor Ostachowicz "Noc żywych Żydów"

Nie mogę się oderwać od tej książki: jest "na jeden raz", wiem, ale takie książki też (prawie zawsze!), czyta się z zapartym tchem. Pomysł na tę powieść super. Plus Przyczynek do nauki o nieistnieniu. Plus czarny humor i groteskowe postaci. Mnóstwo intertekstualności.

Pamięć materiału jest i odczuwanie Warszawy, i jeszcze parę innych, osobistych nut drgnęło we mnie. Dziwnie tak. Wracam do lektury. Napiszę wieczorem, po powrocie z festiwalu Sztuka Ulicy

sobota, 5 lipca 2014

Piknikowo

Dziś inspiracja z książki kucharskiej Rachel Khoo, autorki "Małej paryskiej kuchni". Kupiłam tę książkę zaintrygowana historią drobnej, rezolutnej dziewczyny, która z Londynu przeprowadziła się do Paryża, by spełniać swoje marzenia. o studiowaniu w patiserie w Le Cordon Bleu. Jak postanowiła, tak zrobiła, a o swoich doświadczeniach: kulinarnych, towarzyskich i kulturowych, napisała w "Małej paryskiej kuchni," podając klasyczne francuskie przepisy w świeżej i prostej oprawie. 

Historię Rachel przeczytałam na jednym z moich ukochanych blogów. Postanowiłam więc osobiście przekartkować jej książkę w księgarni i zdecydować, czy moje raczkujące doświadczenie kulinarne sprosta przepisom kuchni francuskiej. Zaryzykowałam, kupiłam książkę i na pierwszy ogień wybrałam ciasto z kiełbasą, suszonymi śliwkami i pistacjami. W sam raz na piknik! I co? Udało mi się je upiec! Ciasta wyszło więcej, niż na moją małą "keksówkę", więc resztę wlałam do małej formy babki. Zrobiły się dwa ciasta, Jedno zjedliśmy z Bobem już po wystygnięciu (nie mogliśmy się opanować!), drugie zaniosłam na piknik, gdzie zniknęło w mgnieniu oka. Najwspanialszy komplement. Chyba wypróbuję kolejne przepisy, tym bardziej, że sezon na pikniki dopiero się zaczął. Dziś byliśmy w Jazdowie, gdzie można się zrelaksować, a przy okazji napić się czegoś wyjątkowo świeżego, jak naturalny sok, oraz spróbować różnych przysmaków przyrządzanych z ekologicznych warzyw i owoców.... Do tego światło na murach zamku - mocno lipcowe, oblepiające mury. Mimo tego zauważalnego piękna w zapachu lip, tęsknię za Świętym. Wraca z Bolonii za miesiąc. Mam zatem mnóstwo czasu na eksperymenty  z kuchnią francuską. 
Tymczasem pozwalam sobie na melancholię - nie robiłam zdjęć wesołemu towarzystwu. Było super, ale utrwaliłam tylko niektóre momenty.