wtorek, 9 stycznia 2024

3 x F

Ciekawe, czy ktoś współcześnie traktuje literaturę jako ucieczkę od rzeczywistości. Gdyby tak było, książka dawałaby gwarancję wolności, luksusu oderwania się od tu i teraz, bycia w innym świecie, wymagającego jedynie od czytelnika umiejętności rozumienia tekstu.

Ta zdolność zdaje się być zarezerwowana dla konkretnych pokoleń, posługujących się czymś więcej niż wyszukiwarką Google. Kolejnych boomerów, do których i ja, według mojego dwunastoletniego syna, się zaliczam.

Jestem  szczęśliwa, że umiem czytać i rozmawiać poprzez książki z autorkami i autorami, chcącymi opowiadać, mówić, przekonywać, tworzyć.

Jakiś czas temu dzięki lekturze znalazłam się na tropikalnej Florydzie, której przyroda na różne sposoby,  konsekwentnie i bezlitośnie walczy z ludźmi. Google informuje, że Półwysep Floryda cieszy się niesłabnącą popularnością turystów. Na wyobrażenie Florydy w moim pokoleniu ogromy wpływ miał serial „Policjanci z Miami”, w którym pośród egzotycznej scenerii dwóch  gliniarzy w przerwach w pracy uwodziło pięknie opalone, bogate kobiety.

Tymczasem Floryda, którą opisuje Lauren Groff jest niczym bogini, która nie da się sprowadzić nikomu na manowce. Nikt nie jest jej godzien, bogini Floryda zsyła na ludzi huragany, powodzie, dzikie zwierzęta, tropikalne burze. Rządzi miejscem, które doprowadza mieszkańców i turystów do upadku, ruiny, bezdomności, szału, depresji i samotności.

Porzucone posiadłości szybko porasta bujna Flora. Fauna ma swoje siedliska wszędzie, włazi ludziom do domów, opuszczone mieszkania przechodzą na jej własność. Woda, powietrze i ziemia służą ślepo Florydzie.

Z całego tomu opowiadań moje serce skradło kilkoro bohaterów: Helena z opowieści pod tytułem „Salwador” oraz matka z dwoma kilkuletnimi synami z opowiadania „Yport”. Łączy ich ucieczka z Półwyspu Floryda, której podejmują się z różnych powodów.

Helena szuka rozrywek, chcąc uciec od przykrej codzienności bycia pielęgniarką swojej starej matki w Miami. W Salwadorze doświadcza przygód, przemocy i objawienia bogini Florydy, która, jak się okaże rozciąga swoją władzę i na Amerykę Południową.  

Yport wraz z okolicznymi miejscowościami to cel zafascynowanej postacią Maupassanta amerykańskiej pisarki. Alter ego Autorki pragnie wyzwolenia spod jarzma florydzkiego klimatu. Korzystając ze swojego literackiego projektu, rozpoczętego jeszcze na studiach we Francji, nieznośnego i domagającego się ukończenia, pisarka zabiera synów na wakacje. Wspólna obietnica poszukiwań śladów osiemnastowiecznego pisarza ma zagwarantować chłopcom i mamie przygody z dreszczykiem, spontaniczną naukę francuskiego dla synów Nowego Kontynentu  a przede wszystkim odpoczynek od uciążliwej florydzkiej aury.

To, co przyniesie trójce Amerykanów  wyjazd do Bretanii zadziwi przede wszystkim pisarkę.

Czym jest geografia miejsca, Kotlina Warszawska, w której mieszkam od 12 lat? Czytam, że jakość powietrza jest dziś w jej głównym mieście,  Warszawie, zadowalająca. Przy minus czternastu , o wpół do siódmej rano jest szaro, neony lśnią jak oczy elektrycznej Fauny. Pierwsza fala spieszących do pracy minęła. Za chwilę runie świt, na razie dzień wykrojony kolejowym wiaduktem różowy łuk wygląda tak niewinnie. Mógłby zdobić okładkę przewodnika dla tych, którzy chcieliby ujrzeć nadwiślański świt.

 

Lauren Groff Floryda przeł. Dobromiła Jankowska, Warszawa 2019

 

 


środa, 8 listopada 2023

"Wyspa kobiet" Lauren Groff

W przerwach między karmieniem, a kolejną nieprzespaną nocą, gdy wstaję do córeczki, rodzi się chęć odpoczynku, snu, wytchnienia. Szukam jakiejś książki, która by mnie ukoiła i przeniosła w inny świat. Najlepiej do odległej przeszłości. „Wyspa kobiet” okazuje się fantastycznym kierunkiem czytelniczej wycieczki.

Wpadam w książkę i czuję się w niej jak u siebie – wokół pełno moich ukochanych motywów, XII wiek, Francja i Anglia pod rządami Henryka II i jego charyzmatycznej żony, Eleonory Akwitańskiej. Przypadek, czy nie, znów natykam się na Złotowłosą Królową, którą Lauren Groff portretuje jako szafarkę życia i śmierci.

Fabuła powieści zawiązuje się, gdy Eleonora przeznacza do klasztoru swoją szwagierkę, bękartkę, Marię, by „coś zrobić z tą zhańbioną, niezdarną olbrzymką, której nikt nigdy nie poślubi”. Wspomniana olbrzymka jest sierotą, ale ma wiele talentów, w tym ucho do języków i głowę do rachunków. Do tego świetnie jeździ konno zna się na myślistwie, co zawdzięcza swoim ciotkom i babkom, także postawnym i mocnym kobietom.

Osiemnastoletnia Maria ze względu na swe warunki fizyczne i swoje umiejętności rusza do opactwa gdzieś w Angleterre. Ma zostać ksienią, po przebyciu niezwykle krótkiego nowicjatu. Buntuje się przeciwko temu losowi wybranemu jej przez Eleonorę, ale jednocześnie nie potrafi stłumić zmysłowej fascynacji, którą żywi do królowej odkąd zobaczyła ją pierwszy raz w jej namiocie podczas drugiej krucjaty. Marie próbuje zaakceptować swoje nowe życie, jednocześnie pielęgnując wspomnienia z dzieciństwa i wczesnej młodości, spędzonej na dworze Eleonory. Miłość dworska, fizyczne i duchowe piękno francuskiego południa, które zawsze towarzyszyło otoczeniu Eleonory ogrzewają Marie podczas jej pierwszych lat w ponurym, zimnym i ubogim opactwie. Niesłychana żywotność i siła Marie prowadzą ją ku niezwykłemu przeznaczeniu, w którym wspólnota zakonnic stanie się jej domem, a świat ukarze jej swoje niezwykłe odbicie, na miarę jej samej - boskie.

Podczas lektury zachwycałam się literackością postaci stworzonych przez Lauren Groff. Z jaką precyzją utkała swoją  bohaterkę Marie, sięgając po pierwowzór postaci słynnej Marie du France, pierwszej poetki francuskiej, związanej z opactwami Reading, Shaftesbury czy Barking. Bohaterka „Wyspy kobiet” wyrasta na budzącą szacunek ksienię, która, jak się okazuje, potrafi przekształcić ubogie opactwo w samowystarczalne gospodarstwo, przynoszące olbrzymie dochody. Równocześnie sama dojrzewa, stając się wpływową abatysą, prowadzącą liczną korespondencję z możnymi epoki, w tym z królową Eleonorą.

„Wyspa kobiet” to wspaniały portret społeczności kobiecej zdolnej przenosić góry. Wyrafinowana literacka uczta, dzięki której zorientowałam się też, że jabłko, które jem, to odmiana nazwana „princ”.


Lauren Groff, Wyspa kobiet, przeł. J. Kozłowski, Warszawa 2022. 

piątek, 22 października 2021

"Fizyka smutku" Georgia Gospodinowa

Powietrze w październiku pachnie podobnie do przedwiosennego. Czuje się wtedy złudną lekkość, jakby miała nadejść wiosna, a nie – zima. Zapach wzruszonej ziemi i mokrych liści przyspiesza krążenie krwi i mam ochotę na spontaniczne wycieczki na Zachód, najlepiej pociągiem.

Zanim się obejrzę, siedzę już w porannym intercity do Wrocławia. Widoki za oknem przesuwają się razem ze słońcem. Miejsce przy oknie napełnia otuchą i nadzieją. Piękno i różnorodność  mijanych krajobrazów daje mi poczucie bezpieczeństwa. Jadę do siebie.

Czytam Fizykę smutku Gospodinowa. Leszczyna poleciła mi do tego Historię Minotaura Herberta. Obu utworom patronuje pół byk i pół człowiek. Jednak esej Herberta bije na głowę książkę bułgarskiego pisarza.

Gospodinow przywołuje postać niechcianego syna Minosa, gdy pisze o zwierzętach dzikich i hodowlanych. Nadal zabijamy je dla mięsa, nie widzimy ich pysków. Czy spojrzenie w twarz, w oczy zwierzęcia odwiodłoby człowieka od zabójstwa? Zwierzęta są mięsem, które zapewni nam przeżycie, byśmy mogli, jako ludzkość, realizować swoje szczytne cele, jak robienie kapsuł czasu i wysyłanie ich w kosmos. Po to, by zostawić po sobie jakiś ślad. Ironiczne i smutne wnioski, do których prowadzi lektura są przytłaczające.

Na razie jestem w połowie czytelniczej wycieczki. Lektura Gospodinowa zmusza mnie do następujących przemyśleń: Jak niewiele możemy różnić się od innych, by zostać uznanym za swojego? Co jest tolerowane? Kolor skóry? Ubranie? Wyznanie? Język? Żeby odgrodzić się od innych budujemy granice, stawiamy zasieki i płoty. Jednak kultura Zachodu, w jakiej pragnę żyć, otwiera się na „inność” każdego człowieka. Mieszkańcy tej konkretnej kultury widzą w każdym z napotkanych ludzi siebie. Rozróżniają twarze.  Niestety – w Minotaurze widzą potwora. Czy Minotaur ma twarz?

W drodze na zachód zanurzam się w pojemną formę utworu Gospodinowa. I choć jadę sama w pierwszej klasie nie jest mi już wygodnie.  

 

środa, 29 września 2021

Anna Gacek "Ekstaza. Lata 90. Początek"

 Kupiłam tę książkę, bo ma piękną okładkę, jest aksamitna w dotyku i cudownie pachnie.  Oprócz tego ogromnie cenię Autorkę za jej pasję, warsztat i urok. To wszystko razem dało mi gwarancję wysokogatunkowego produktu, dzięki któremu  mogłam przenieść się w czasie do początku lat 90. XX  wieku.

Przedstawiony w książce obraz ostatniej dekady minionego wieku  zmusił mnie do powrotu do siebie z tamtych lat i przyjrzenia się sobie ponownie.  Byłam wtedy zbuntowaną nastolatką, uwielbiającą Guns n` Roses i Nirvanę, szalałam za ich muzyką. Tę intensywność emocji czuję do dzisiaj, nie wyrosłam z muzycznych upodobań, co lubię czasem zaakcentować ubiorem i makijażem.  Jednak dzięki książce Ani dotarło do mnie wiele rzeczy, które w okresie nastoletniości, były dla mnie niedostępne, może niezrozumiałe, bo nie potrafiłam zdobyć się na dystans. Mogłam ślepo kochać jednocześnie Axla Rose`a i Kurta Cobaina, uważać Madonnę za dziwaczkę i pogardzać muzyką pop. Związki pomiędzy tymi zjawiskami pokazała mi dopiero lektura książki. Siłą napędową „Ekstazy” pozostaje muzyka i  to, co działo się na początku lat 90. w Seattle, gdzie rodziły się gwiazdy grunge`u.  Obok zaś rozwijały się pop i rock, dwa nurty zasilające muzycznego giganta, na jakiego wówczas wyrosło MTV.

Anna Gacek o latach 90. pisze tak, że śmieję się i płaczę podczas lektury „Ekstazy”.

Czytając anegdoty o znanych i uwielbianych muzykach i modelkach, śmieję się na głos, dziwię, zachwycam, niedowierzam. Co za wspaniały popis połączenia rzetelnej dziennikarskiej pracy z wrażliwością, miłością i empatią.  Ania to kobieta, która naprawdę dużo wie o latach 90. I umie o tym opowiadać.  

Tej książki nie da się po prostu odłożyć na później. Wspaniała, przemyślana kompozycja rozdziałów, w których  historie  ze świata mody, polityki i oczywiście – muzyki, składają się na obraz świata, do którego czas dorosnąć. A to dopiero Początek.

czwartek, 23 września 2021

Natalia de Barbaro "Czuła przewodniczka. Kobieca droga do siebie"

„Kupiłem Ci książkę” – powiedział Święty.  – „Podobno każda kobieta powinna ją przeczytać, ale Ty nie jesteś każdą, więc nie jestem pewny”. „Co to za książka?” „Zobaczysz, jak przyjdzie paczka”. Przyszła i była to „Czuła przewodniczka” Natalii de Barbaro.

Przeczytałam ją od razu i pomyślałam, że Przewodniczka  podpowiedziała Świętemu, jakiej książki akurat w tym momencie życia potrzebuję. Książki pełnej odwagi i miłości oraz wskazówek, jak je obie ponownie odszukać i na nowo zacząć pielęgnować.

Droga do siebie nie jest łatwa i czasami bardzo trudno wzbudzić w sobie chęci, by ją znaleźć. Kolejny krok to obranie kursu. Autorka „Czułej” na własnym przykładzie pokazuje, jakie to trudne, burzliwe, gorączkowe, beznadziejne i wyzwalające. Myślę, że ta kobieta, która w gąszczu współczesnej kultury, stereotypów, uprzedzeń, wewnętrznej złości i braku wiary w siebie, toruje sobie drogę, to ja i każda z nas. 

Zadawałam sobie sama w duchu - często z żalem, ironią, kpiną, smutkiem pytanie  - "Jak żyć"? Głośno pytałam bliskich "Jak ja sobie poradzę"?  Po lekturze "Czułej" zyskałam kilka fascynujących, wartych sprawdzenia podpowiedzi. 

czwartek, 26 sierpnia 2021

Paweł Sołtys "Mikrotyki"

Mikrotyki to podkłady zdarzeń na torach przeszłości.

– Pan tęskni za starością, czy młodością? – Chcę zapytać Pawła Sołtysa. – Czym dla Pana jest dorosłość? W jakim wieku się Pan czuje, że jest? Jak określi  Pan swój  state of mind?

Dwadzieścia jeden opowiadań Pawła Sołtysa  to fuzja pamięci dzieciństwa i nastoletniości, zapisana przez dorosłego mężczyznę. Mężczyzna jest dociekliwy i chce wiedzieć więcej, niż sam pamięta: chce zasłyszane historie, przeczytane listy i zapomniane fotografie przywrócić do życia. Zaczyna śledzić losy powojennych epistolarnych kochanków. To, co znajduje, nijak ma się do jego wyobrażeń na temat zakochanych. Jednak to rozczarowanie wydaje się Autorowi godne zapisania. Śledztwo na tropach Przeszłości staje się jedyną rozrywką, grą wartą świeczki, jedynym wyjściem Autora i jego idèe fixe.

Tanie fajki, koszule w kratę, granie w garażu, picie win marki win w historiach współczesnych mieszkańców warszawskiej Pragi, duchów przeszłości oraz autobiografii zbudowanych na Hrabalu, Grzesiuku i Stasiuku.

Co z tego wyniknie? Na pewno taniec nostalgii i pierniczenia w eklektycznym kostiumie na dancingu. Wspaniałe i prawdziwe.


Paweł Sołtys, Mikrotyki. Wołowiec 2017. 

środa, 25 sierpnia 2021

Charlotte Runcie "W ustach sól"

Wstaję w niedzielę przed 7.00, żeby ją czytać. To czytanie przed śniadaniem doskonale wpisuje się w mój poranny rozkład dnia: jogę, medytację, picie herbaty lub kawy. Jak do tej pory – wszystkie te czynności udaje mi się wykonywać na dworze.

Czytam książkę, leżąc na macie. Nagle uderza mnie myśl, że ja tę książkę znam, bardzo dobrze ją znam, to.. jakbym ja ją napisała. Jestem pewna, że Charlotte zebrała wszystkie moje wpisy do pamiętnika poświęcone morzu, poszukał głębiej, w moich przeczuciach, w wyborach dokonywanych nie wiadomo pod wpływem jakiego impulsu i znalazła morze. Źródło, początek, przyczynę i ostateczny cel.

„Jezu, przecież ja bym mogła coś takiego napisać i to już dawno!” – karciłam się w myślach, po czym - oddawałam Autorce palmę pierwszeństwa. Ja nie miałam takiej motywacji, wiary w to, że temat zbiorku– morze jako straszny i piękny żywioł  – może być genialnym punktem wyjścia do intelektualnych i pełnych emocji  pisarskich wypraw.  Po lekturze zbiorku „W ustach sól” dochodzę do wniosku, że długo szukałam potwierdzenia u innych tego, co sama czułam, ale nie byłam zbyt odważna, by ująć w słowa swoje myśli.  Z obawy przed krytyką innych, przed ich pełnych wyższości spojrzeniami, że no jak to, ty i taki temat, po co się za to bierzesz, w tym nie ma potencjału. A tymczasem ktoś przekuł swoją fascynację w opowieść. Ktoś ją opublikował, podzielił się nią z resztą świata. Zazdroszczę i cieszę się, że dzięki Charlotte zwróciłam sobie prawo do wstydu, że czegoś nie zrobiłam. Ktoś inny to zrobił, pokazał, że warto.

Zbiorek „W ustach sól” zabiera mnie w podróż nad szkockie wschodnie wybrzeże Morza Północnego.Wyskakujemy też nad Atlantyk i na północ, na Hebrydy. W trakcie tych wycieczek realne spacery po plaży odbijają się echem nadmorskich spacerów wielbicieli morza sprzed wielu wieków i lat. Współczesność zahacza o mitologię.

Z braku realnej podróży płynę z Autorką w jej krainę. W niej każdy najmniejszy szczegół kojarzony z morzem rozwija się w cudowną opowieść, łączącą różne czasy i różne dziedziny nauki oraz sztuki. Botanikę, zoologię, geografię, historię literatury, religii i malarstwa Autorka połączyła pod jedną banderą.

Swoboda poruszania się Charlotte wśród znanych archetypów i motywów, jej błyskotliwość w tropieniu ich we współczesnych realiach i jej rodzinnych historiach sprawia ogromną czytelniczą przyjemność . „Nie wiem, czy dałbym radę przeczytać książkę bez akcji” – rozbrajająco szczerze wyznał Święty. „Dałbyś. Mogę przeczytać Ci fragment dotyczący jednej z akwarel Turnera?” Zgodził się i pokiwał głową z uznaniem. – Bardzo obrazowe – przyznał po mojej głośnej lekturze.

Może od zawsze szukam książek opowiadających obrazowo o czymś, co nazwałabym  pomiędzy.

Brach-Czajna, Bułhakow, Ishiguro, Murakami, Zbigniew Herbert – to tylko niektórzy moi przewodnicy. Z Charlotte też z ufnością ruszę w kolejną podróż.

Charlotte Runcie, W ustach sól. Tłum. Magdalena Koziej. Warszawa 2019.