poniedziałek, 16 czerwca 2014

Po sąsiedzku

Nigdy nie chciałam tam pojechać, w przeciwieństwie do moich przyjaciółek, które ogromnie pragnęły zobaczyć zieloność Ukrainy. "Wolałabym zieloność Irlandii" - odpowiadałam. W końcu one pojechały tam, a ja też - tam, gdzie chciałam. Nie zawiodłam się: kolory Wyspy okazały się szmaragdowe. Jak na filmach i jak w wyobraźni.

Wielbicielki Ukrainy też się nie rozczarowały. Opowiadały niesamowite historie. To działo się kilka lat temu, ale opowieści Ziemowita Szczerka, które przedstawił w "Przyjdzie Mordor i nas zje", są bardzo zbliżone do tych, które już słyszałam. 

Jakoś nie mogę napisać tego posta bez szczególnego rodzaju niewygody, myślałam, że forma "miniwykładu" będzie ucieczką przed emocjami. Nie potrafię się jednak zdystansować na tyle, by opisać swój stosunek do książki o tajnej historii Słowian w formie neutralnej. Ale muszę o tym reportażu napisać.

Oczywiście, że Ziemowit ma rację: Polacy jeżdżą na Ukrainę, żeby się dowartościować. Żeby po powrocie opowiadać, jaki tam hardkor jest.  I że tam to można wszystko za dolary, bo korupcja. I ciemnogród jest nadal. Poza Lwowem, rzecz jasna, który pragnie na swojej specyfice galicyjskości wypłynąć i dołączyć do pochodu miast Europy. Udaje mu się podobno. 

Ech, jak mnie strasznie denerwuje, że oni w tym Lwowie żerują na polskim sentymentalizmie do tego miasta, a Polacy są tak ślepi, że dają się okradać. Denerwuje mnie, że rodacy jeżdżą na Ukrainę, żeby "się poczuć", żeby szukać niespełnionego mitu Polski od morza do morza. I to całkiem młodzi Polacy, rocznik 92. Skąd się bierze ta pamięć, a inna, zwłaszcza ta o niebezpieczeństwie nacjonalizmu, zanika?

Z drugiej strony widzę siebie w tych polonistkach, Marzenie i Bożenie, które pojechały do Drohobycza, zapalić świeczkę w miejscu, gdzie leżał zamordowany Schulz. A one, polonistki z Warszawy, przyjechały z czarnymi świecami do Drohobycza, kupionymi gdzieś w dizajnerskim sklepie w Wawie, żeby uczcić pamięć genialnego twórcy. Szczerek sportretował obie panny szczerze do bólu. Nie ulega jednak wątpliwości, że podróż do miejsca, z którym związany był ukochany autor, ma w sobie sacrum - jak wędrówka do miejsc świętych. Pamiętam, jak słuchałam w Dublinie U2 - i to bez przerwy. Bez magii dublińskigo portu nie zrozumiałabym pewnych niuansów muzyki Bono. 
Ostatnio też podróżowałam, nazwijmy to, na Zachód. Rozczarował mnie, identyczny jak na Wschodzie (tu na Ziemowita opowieściach się opieram), syf, panujący po weekendzie na rynkach i w miejscach popularnych imprez, klubów. Pamiętam, że Dublin i Londyn były po weekendzie trzęsawiskiem śmieci. Tak samo jest w polskich miastach, niezależnie od geografii. Elementarna kultura bez powodzenia na adaptację. 
Znalazłam jednak tam, na Zachodzie pewien spokój, który, w miarę jak obserwuję siebie, cenię coraz bardziej. Spokój wynikający z bezpieczeństwa, że zostawiam rower przed sklepem, bez lockera. Tęsknię za mniejszą dbałością o zapinane kieszenie. Chciałabym spokojnie przemierzać publiczne przestrzenie, które, na szczęście rozrastają się. Zadbam o taką Europę. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz