środa, 20 marca 2013

Jadąc do...

W końcu dotarłam do Dukli Andrzeja Stasiuka: w piątkowe popołudnie w bibliotece, gdzie sama między regałami szukałam najlepszego lekarstwa na zmęczenie zimą. Oprócz bibliotekarki słuchającej radia, w bibliotece nie było nikogo. Na moje dreptanie w miejscu mogła pomóc jedynie podróż z przewodnikiem, który, w razie czego, potrzymałby mnie za rękę. 

Ten moment, kiedy brałam z półki książkę i zapach kurzu zmieszał się z muzyką z radia ZŁOTE PRZEBOJE.  - Nieważne, co było, nieistotne, co zdążę zrobić, a czego nie zdążę - ta chwila lśniła i nie wiem, ale czułam bicie jej serca, drganie powietrza. Wzięłam Duklę jak głęboki oddech. 

Zelektryzowała mnie, uwiodła. To nie były późniejsze książki Stasiuka, lepkie od mordów, pełne pomyj i popłuczyn metafizycznych. To było coś, co błyszczało, jak punkt na mapie, coś co wskazywało kierunek. Szłam prawie na oślep. Gdyby tamten podsunął mi wtedy to - do podpisania...





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz