piątek, 13 września 2013

"Ptaszyna" Dezső Kosztolányiego

Powyżej narożnika wanny w rogu ściany zawisł pajączek. „Strzepnij go” – powiedziała mama. Nie strzepnęłam. Patrzę na niego codziennie i chyba nawet w myślach witam się z nim i żegnam. A on sobie wisi – a niech sobie wisi, dopóki struga wody go nie strąci. Przecież nikomu nie przeszkadza.
Jeśli bliżej mu się przyjrzeć i głębiej przy tym zastanowić – taki mały pająk jest pożyteczny: łapie muchy. Czeka sobie na swojej pajęczynce ze stoickim spokojem, aż taka roztargniona mucha nie wpadnie w jego sieci. A muchy są, jak wiadomo powszechnie, brudne, bo siadają gdzie popadnie i przenoszą mnóstwo zarazków, nikt ich nie żałuje, gdy wpadną w pajęczą pułapkę i zostaną ofiarami brutalnego świata przyrody.
Muchy są paskudne. Zgoda. Ale pająki, mimo swoich pożytecznych zajęć, też nie są ulubieńcami opinii publicznej. Uchodzą w jej mniemaniu za odrażające. Że kosmate. Że z długimi nogami. Pod mikroskopem widziane są po prostu potworne. Arachnofobia mniej lub bardziej uświadomiona męczy nas wszystkich. Na nic racjonalne, empiryczne dowody na pożyteczność pająków. Braku urody nie potrafimy niczemu i nikomu wybaczyć.


To chyba nie tylko niemożność akceptacji brzydoty. To jakiś nieuświadomiony lęk przed zarażeniem się nią, jak przed chorobą. Do tej pory sama nie znałam takich obaw, dopóki nie sięgnęłam po powieść Ptaszyna. Z zaskoczeniem dla samej siebie przyznałam się do tych lęków i do wielokrotnych w życiu cichych stwierdzeń: jak dobrze, że mnie to nie spotkało. Wstyd? Trochę. Ale oprócz tego coś więcej. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz