Ten
rok zaczął się pod znakiem mocnych lektur. Ponieważ ostatnie miesiące
spędzałam na oswajaniu pustki po zmarłych bliskich, potrzebowałam książki,
która wytnie mnie na chwilę z otępienia. Pewnego dnia weszłam do księgarni i
kupiłam Koronę śniegu i krwi Elżbiety Cherezińskiej. Trafiło mnie mocno.
Ta
powieść zwróciła mi dziedzictwo Słowian. Zawsze zazdrościłam Irlandczykom ich
kultury celtyckiej, tak pieczołowicie pielęgnowanej nawet w inkunabułach chrześcijańskich,
w najdrobniejszych szczegółach wtopionej w chrześcijańską wiarę. Zawsze
zachwycała mnie żywotność kultury celtyckiej, nośność jej okruchów, z których
artyści potrafili wydobyć jej charakterystyczne piękno. Czułam, że Słowianie też zasługują na godną
recepcję swojego świata… Dlatego romantyzm z ich zapatrzeniem w przeszłość
słowiańską zawsze mnie pociągał, czułam, że rozumiem tę romantyczną fascynację
ludowością, która na gruncie słowiańskim oznacza – w skrócie – szukanie śladów kultury
z twarzą Swaroga.
Dzięki Koronie śniegu i krwi poczułam się na całkowicie tożsama ze sobą.
Zrozumiałam, że jestem córką świata, który
- ożywiony siłą wyobraźni Autorki – mógł się tak przejawiać. To żywa,
barwna wizja. Zachwycająca.
Cherezińska
podejmując temat zjednoczenia po rozbiciu dzielnicowym w XIII wieku, dokonała
sugestywnej rekonstrukcji ówczesnego universum z jego średniowiecznym duchem.
To wyjątkowo udana rekonstrukcja. Polityczne,
militarne i geograficzne realia plus historyczne postaci, których los znamy, a
jednak czytamy o nich z zapartym tchem. Postać Przemysła II to prawdziwy
majstersztyk, tak samo jak arcybiskupa Jakuba Świnki, Świętej Kingi, czy Leszka
Czarnego. Udały się Cherezińskiej Słowianki: Jemioła, Kalina – zarysowane niczym
rusałki, jednak wyposażone w konkretne pragnienia, dla których realizacji
potrzeba nie tylko miecza, ale i magii… Tej nie brak w powieści i, co ciekawe,
budzi w czytelniku nie tyle niepokój, co ciekawość: – „Jak – to one tak to
mogły robić?!” Poczucie humoru wielokrotnie towarzyszy cuda czyniącym, czy też tym, którzy doświadczają objawień. Ludyczność
i wysokie rejestry stylowe w połączeniu z arturiańskimi balladami, śpiewanymi
na dworze u Henryka Wrocławskiego – znakomita uczta czytelnicza. Siedemset
stron bez wytchnienia przez trzy dni.
Święty
zakazał mi kupowania książek powyżej 100 stron… Z powodu mojego całkowitego
zaangażowania czytelniczego, uniemożliwiającego mu jakikolwiek kontakt ze mną,
w trakcie pochłaniania Korony, oraz z dbałości o wytrzymałość naszych regałów.
Nie skomentował werbalnie zakupu Niewidzialnej korony, którą po prostu
musiałam mieć. I która połknęłam równie szybko, jak Koronę ze śniegu i krwi.
Niewidzialna mniej przypomina Braveheart, z pewnością dlatego, iż jej bohaterem nie jest
żaden piękny, utalentowany i namiętny Piast, ale… niepozornego wzrostu Władysław
Łokietek. Żaden z niego heros – temat do pieśni. A jednak w miarę rozwoju
powieści, zyskuje on sympatię i wiarę czytelnika, że poradzi sobie "Władek"z tym zjednoczeniem podzielonych ziem
polskich. Fantastycznie poprowadzona postać. Na dokładkę mamy tam losy
bohaterów z „Korony śniegu i krwi”. Dobrze, bo nie mogłabym rozstać się z nimi
po tamtej epickiej, porywającej, tragicznej historii.
Dodatkowo
losy rodu Zarembów, zawikłane i pełen tajemnic. Myślałam o Łokietku, podczas
czytania: Czy to czasy na jego miarę nie były, czy on nie był człowiekiem na
miarę swoich czasów? Historia sprzed 700 last z górą, a pytania takie rodzi.
W
międzyczasie podczytywałam Grę w kości o Świętym Wojciechu, Ottonie I i
Bolesławie Chrobrym. Surowa ta powieść w
porównaniu do utkanego niczym barwny kilim świata Przemysła II i Władysława Łokietka.
Główny wątek Gry w kości to polityczna walka o prymat nad całym ówczesnym
światem chrześcijańskim, w której Bolesław Chrobry staje się ważnym graczem. Ta
książka podrapała mnie chyba najmocniej spośród tych trzech przeczytanych, podejmujących
wątki historii piastowskich. Nie wiem, dlaczego.
Poczekam na Wasze opinie...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz