sobota, 20 lutego 2016

Elżbieta Cherezińska "Trzy młode pieśni"

Pierwsze zdania dobrych powieści to jedno. Ale końcowe są nie mniej ważne, a może nawet bardziej decydujące. Jak kropka dopełniająca sentencję, po której zostają emocje, pulsowanie myśli, często pytania, przypuszczenia, co mogłoby być dalej i czy Autor napisze kolejne części, bo nie można tak zostawić czytelnika…

Skończyłam Trzy młode pieśni  i czuję się samotna. Powieść uwiodła mnie całym bogactwem wątków: spójnych, dopracowanych, opierających się o historyczne realia i fakty, zinterpretowane w olśniewający dla czytelnika sposób. Trzy młode pieśni  poprzez zestrojenie głosów trzech bohaterów: rodzeństwa Bjorna i Gudrun oraz przyjaciela-drużynnika Bjorna – Ragnara − budują niezwykłą perspektywę dla swoich opowieści. Każdy z bohaterów snuje je oddzielnie, a strofy te układają się we wspólną pieśń.  Pieśni zresztą są niezwykle ważną częścią wszystkich powieści, Autorka „Północnej Drogi” z ogromną pieczołowitością zadbała o tłumaczenie staroskandynawskich strof i powierzyła im w powieściowym cyklu rolę tak samo ważną, jaką mają w tradycji i kulturze wikingów.

Wracając do powieści: trójka bohaterów opowiada w niej czasy swojego dzieciństwa i młodości, o czym opowiadała też Sigurn w swojej Sadze.  Trzy młode głosy w opisywanej historii z końca X wieku, są dodatkowymi źródłami, wzbogacającymi powieściowy świat, w którym odwagę cenią od życia wyżej nie tylko ludzie, ale i bogowie. Cena odwagi jest wysoka, a świat, w którym nie ma miejsca dla tchórzy i pozbawionych honoru ludzi, nie zna litości także dla swoich ulubieńców.  Gudrun, Bjorn i Ragnar są raz panami swego losu, a raz zabawkami w jego rękach. Podążają jednak nieuchronnie ku swojemu przeznaczeniu, a jest ono przewrotne wobec ról, jakie przygotowali dla nich rodzice i nieoczekiwane także dla samych bohaterów.


Rekonstrukcja wikińskiego świata zaproponowana przez Cherezińską jest przejmująca, zachwycająca, a zarazem przerażająca.  Echo tego świata, który istniał ponad 1000 lat temu odbija się w mojej głowie. Czuję je mocniej, niż rozumiem, obarczona doświadczeniem kolejnych, po wikińskiej, epok. Nie wiem, czy jestem mądrzejsza o dokonania następujących po sobie okresów… Z tym kulturowym posagiem, stojąc wobec świata Odyna i Frei – jestem rozdarta.

Trudny wybór... Na targu  w średniowiecznej osadzie na Bornholmie. Copyright 
© by Święty, Bornholm 2010

niedziela, 14 lutego 2016

Elżbieta Cherezińska "Saga Sigrun"

Copyright © by Święty, Jomsborg 2008

Pisałam już o swoich ulubionych pierwszych zdaniach książek, które czytałam. Saga Sigrun od pierwszych słów wprowadziła mnie w czasy wczesnego Średniowiecza na obrzeżach kiełkującej kultury chrześcijańskiej.

Pierwsza część cyklu „Północna Droga” rozpoczyna się w końcu X wieku w północnej Norwegii. Bohaterka powieści, Sigrun, jest jedyną córką zamożnego jarla Apalvaldra, który planuje dla swojej jedynaczki doskonały mariaż: przez połączenie ziem przyszłego zięcia i swoich, Apalvaldr pragnie umocnić więzi panów Północy w opozycji do króla Haralda II. Ukochana córka poddaje się woli ojca i zgadza się wyjść za mężczyznę, którego wybrał dla niej ojciec.

Wszystko układa się pomyślnie: Regin, wybraniec Apalvaldra, budzi w Sigrun serce i ciało. Dziewczyna zakochuje się z wzajemnością w wojowniku, który ma przed sobą przyszłość. Młodzi po ślubie planują zamieszkać w Namsen, posiadłości męża. Tam zaczyna się prawdziwa opowieść Sigrun, która wyszywając kolejne koszule dla swoich ukochanych, opowiada prawdziwą sagę o losie wikińskiej kobiety: twardej i wrażliwej. Kobiety odkrywającej siebie w różnych rolach dopiero podczas częstych nieobecności uwielbianego mężczyzny, a więc odnajdującej się w roli gospodyni grodu, reprezentantki jarla, przyjaciółki i pocieszycielki żon wojowników z drużyny swojego męża.  

Ta powieść jest dla mnie przykładem oswajania samotności kobiecej i nauki życia w cieniu wojownika, z którym na zawsze rozłącza śmierć. Północni bogowie nie byli, jak zdobywające wówczas powoli popularność chrześcijaństwo, łaskawi dla pośmiertnych spotkań  zakochanych w sobie śmiertelników.  Bezwzględnie rozdzielali tych, którzy zdobyli sobie sławę w boju, od ich żon i ukochanych córek. Dla tych ostatnich po śmierci pozostawała zimna i ciemna pustka Hel, w której spotykały się ze swoimi matkami i innymi bliskimi kobietami. Życie ziemskie powinno było więc być dla małżeństw, takich jak Sigrun i Regina, pełne szczęścia i radości, wobec nieuniknionego rozdzielenia, z którym tak trudno było wikińskim zakochanym kobietom się pogodzić. A godziły się na wiele: na rozstania w czasie wypraw i życie w ciągłym niepokoju o swoich mężczyzn.

Stworzona przez Cherezińską postać Sigrun reprezentuje pewien archetyp kobiety kultury skandynawskiej: Sigrun jest kochanką i matką, gospodynią i żoną jarla, w powieści wykreowana jest niczym Freya. Przemyślenia, które jej towarzyszą, współgrają z widokami fiordów, zarysem łąk z rodzinnego Roveste, odbijają się w blasku oczu ukochanego Regina. Sigrun jest jak książka, w której motywem przewodnim jest miłość wraz z jej odcieniami poszukiwania, namiętności, zrozumienia, oddania i wreszcie – pogodzenia się z losem.


Cherezińskiej udało się użyczyć głosu kobiecie sprzed wieków tak sugestywnie, że nie potrafiłam przestać myśleć o intensywności kobiecej wspólnoty doświadczeń, rozpiętej niczym most, między wiekami. Muszę też przyznać, że mimo znajomości tradycji kultury wikińskiej, dałam się zaskoczyć niektórym jej opisom: wstrząsnęło mną zwłaszcza okrucieństwo północnych obyczajów towarzyszących rytuałowi odejścia. 

Czekam, na chwile wolnego, by usiąść do czytania kolejnych części „Północnej Drogi”: Ja jestem Haldred, Pasja według Einara i Trzy młode pieśni.


Copyright © by Święty, Jomsborg 2008

Copyright © by Święty, Jomsborg 2008

Copyright © by Święty, Jomsborg 2008

Copyright © by Święty, Bornholm 2010

piątek, 5 lutego 2016

Elżbieta Cherezińska "Korona ze śniegu i krwi", "Niewidzialna korona", "Gra w kości"

Ten rok zaczął się pod znakiem mocnych lektur. Ponieważ ostatnie miesiące spędzałam na oswajaniu pustki po zmarłych bliskich, potrzebowałam książki, która wytnie mnie na chwilę z otępienia. Pewnego dnia weszłam do księgarni i kupiłam Koronę śniegu i krwi Elżbiety Cherezińskiej. Trafiło mnie mocno.

Ta powieść zwróciła mi dziedzictwo Słowian. Zawsze zazdrościłam Irlandczykom ich kultury celtyckiej, tak pieczołowicie pielęgnowanej nawet w inkunabułach chrześcijańskich, w najdrobniejszych szczegółach wtopionej w chrześcijańską wiarę. Zawsze zachwycała mnie żywotność kultury celtyckiej, nośność jej okruchów, z których artyści potrafili wydobyć jej charakterystyczne piękno. Czułam, że Słowianie też zasługują na godną recepcję swojego świata… Dlatego romantyzm z ich zapatrzeniem w przeszłość słowiańską zawsze mnie pociągał, czułam, że rozumiem tę romantyczną fascynację ludowością, która na gruncie słowiańskim oznacza – w skrócie – szukanie śladów kultury z twarzą Swaroga.
Dzięki Koronie śniegu i krwi poczułam się na całkowicie tożsama ze sobą. Zrozumiałam, że jestem córką świata, który  - ożywiony siłą wyobraźni Autorki – mógł się tak przejawiać. To żywa, barwna wizja. Zachwycająca.  

Cherezińska podejmując temat zjednoczenia po rozbiciu dzielnicowym w XIII wieku, dokonała sugestywnej rekonstrukcji ówczesnego universum z jego średniowiecznym duchem. To wyjątkowo udana rekonstrukcja. Polityczne, militarne i geograficzne realia plus historyczne postaci, których los znamy, a jednak czytamy o nich z zapartym tchem. Postać Przemysła II to prawdziwy majstersztyk, tak samo jak arcybiskupa Jakuba Świnki, Świętej Kingi, czy Leszka Czarnego. Udały się Cherezińskiej Słowianki: Jemioła, Kalina – zarysowane niczym rusałki, jednak wyposażone w konkretne pragnienia, dla których realizacji potrzeba nie tylko miecza, ale i magii… Tej nie brak w powieści i, co ciekawe, budzi w czytelniku nie tyle niepokój, co ciekawość: – „Jak – to one tak to mogły robić?!” Poczucie humoru wielokrotnie towarzyszy cuda czyniącym, czy też tym, którzy doświadczają objawień. Ludyczność i wysokie rejestry stylowe w połączeniu z arturiańskimi balladami, śpiewanymi na dworze u Henryka Wrocławskiego – znakomita uczta czytelnicza. Siedemset stron bez wytchnienia przez trzy dni.

Święty zakazał mi kupowania książek powyżej 100 stron… Z powodu mojego całkowitego zaangażowania czytelniczego, uniemożliwiającego mu jakikolwiek kontakt ze mną, w trakcie pochłaniania Korony, oraz z dbałości o wytrzymałość naszych regałów. Nie skomentował werbalnie zakupu Niewidzialnej korony, którą po prostu musiałam mieć. I która połknęłam równie szybko, jak Koronę ze śniegu i krwi.

Niewidzialna mniej przypomina Braveheart, z pewnością dlatego, iż jej bohaterem nie jest żaden piękny, utalentowany i namiętny Piast, ale… niepozornego wzrostu Władysław Łokietek. Żaden z niego heros – temat do pieśni. A jednak w miarę rozwoju powieści, zyskuje on sympatię i wiarę czytelnika, że poradzi sobie "Władek"z tym zjednoczeniem podzielonych ziem polskich. Fantastycznie poprowadzona postać. Na dokładkę mamy tam losy bohaterów z „Korony śniegu i krwi”. Dobrze, bo nie mogłabym rozstać się z nimi po tamtej epickiej, porywającej, tragicznej historii.
Dodatkowo losy rodu Zarembów, zawikłane i pełen tajemnic. Myślałam o Łokietku, podczas czytania: Czy to czasy na jego miarę nie były, czy on nie był człowiekiem na miarę swoich czasów? Historia sprzed 700 last z górą, a pytania takie rodzi. 

W międzyczasie podczytywałam Grę w kości o Świętym Wojciechu, Ottonie I i Bolesławie Chrobrym. Surowa ta powieść w porównaniu do utkanego niczym barwny kilim świata Przemysła II i Władysława Łokietka. Główny wątek Gry w kości to polityczna walka o prymat nad całym ówczesnym światem chrześcijańskim, w której Bolesław Chrobry staje się ważnym graczem. Ta książka podrapała mnie chyba najmocniej spośród tych trzech przeczytanych, podejmujących wątki historii piastowskich. Nie wiem, dlaczego. 
Poczekam na Wasze opinie...