środa, 25 lutego 2015

Elizabeth Gilbert "Botanika duszy"

Spomiędzy książkowych kartek wypadł ususzony klonowy liść: duży, brunatno- i czerwonożółty, przybrudzony czasem.

Ślad po tamtej intensywności koloru, która wtedy zafalowała we mnie i przyniosłam liść do domu. Dobrze pamiętam jeszcze jedno z takich wzruszeń: znalazłam w domu w encyklopedii cały bukiet ususzonych frezji: fioletowych, białych i lekko pomarańczowych, całkiem płaskich po trzydziestu latach, włożonych do tomu przez jedną pannę młodą. 

Te na nowo odkryte ślady zaprowadziły mnie do "Botaniki duszy", którą pochłaniam od trzech dni. Powieść rozwija się we mnie w idealnym momencie: w okresie wczesnego przednówku, kiedy szuka się nowych smaków, wypatrując oznak wiosny, która na pewno przyniesie odmianę. Autorka powieści, Amerykanka Elizabeth Gilbert, zadedykowała swoją pracę Babci z okazji Jej stuletnich urodzin. W trakcie czytania "Botaniki" widać wiele obrazów z przeszłości, które mogły być inspirowane opowieściami Babci. Wnuczka umiejętnie je przywołała i doskonale opisała, nadając im niepowtarzalny kształt. Dla mnie, jak dotąd, najbardziej wyrazisty jest przeświecający przez powieść duch pierwszych osadników filadelfijskich i ówczesna atmosfera jednego z największych miast Stanów Zjednoczonych. Powieść pisana jest z rozmachem i ogromnym talentem zwłaszcza w opisywaniu szczegółów, co do których nie mam wątpliwości, że Autorka je zna. Jest tak przekonująca. 

Początek historii głównej bohaterki, Almy Whittaker, prowadzi do historii  jej ojca, który zanim zobaczył pierwszy raz swoją córkę urodzoną w 1800 roku, był biedakiem, bystrym złodziejem, utalentowanym ogrodnikiem w Kew Gardens, marynarzem i obieżyświatem na usługach bogatego lorda Banksa. Droga do fortuny Henry`ego Whittakera była trudna i kręta. Konsekwentnie wydzierał światu nieznane ówcześnie rośliny i sprzedawał je hodowcom i botanikom z całego świata. Swoją wiedzę o roślinach, którą zdobył od swego ojca, także ogrodnika w Kew Gardens, przekazywał swojej córce od najmłodszych lat. W ten sposób Alma już jako mała dziewczynka stała się spadkobierczynią  pasji swego ojca. 

Wpływ Henry`ego wyznaczył Almie drogę kariery naukowca. Wszystko inne w dziewczynie ukształtowała matka. Beatrix z domu van Devender, nieładna, ale niezwykle wyedukowana, bogata Holenderka, spadkobierczyni surowej luterańskiej doktryny, w której duchu konsekwentnie wychowywała swoją córkę. Nigdy jej nie dopieszczała, zawsze natomiast przycinała, naginała, upominała w tym, co należało ukształtować w dorastającej dziewczynie: niezdrowe w mniemaniu matki instynkty, nieposłuszeństwo, brak manier. Beatrix nieustannie kierunkowała swoją córkę w byciu uprzejmą, ale nie nudną.  Nuda oznaczała głupotę, bezproduktywność umysłu, a to już był grzech. Sama Beatrix, nie dopuszczając do rozleniwienia, nie prowadziła salonowych konwersacji: nie znosiła czczej gadaniny. W jej domu, filadelfijskiej posiadłości White Acre, którą zarządzała razem ze swoją gospodynią, Hanneke de Groot, prowadziło się wyłącznie ciekawe dysputy na odpowiednim poziomie. I to wyłącznie z interesującymi gośćmi, nie zawsze reprezentującymi środowiska najwyższej klasy, za to będącymi utalentowanymi naukowcami, tancerzami, aktorami lub poszukiwaczami przygód z całego świata. Beatrix nie należała wówczas do nudnej, jak sama twierdziła, socjety bostońskiej, miała natomiast krąg wybitnych znajomych i była żoną Henry`ego Whittakera, który wówczas już jednym z najbogatszych ludzi Ameryki. W takim otoczeniu wzrastała jego córka. 

Śledzę jej losy. Trudno mi się oderwać od tej książki. 

niedziela, 8 lutego 2015

Warsaw in winter - II







Marek Wałkuski "Ameryka po kaWałku"

Jak się ma Miss Ameryka? Lepiej być nie może – odpowiada Marek Wałkuski, dziennikarz Polskiego Radia. Marek od dwunastu lat mieszka w Stanach i – jako korespondent radiowej Trójki – niestrudzenie opowiada i pisze o USA. W swojej najnowszej książce Ameryka po kaWałku, stara się pokazać zróżnicowany charakter rozległego obszaru Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej.

Udaje mu się przyciągnąć potencjalnego czytelnika samym tytułem. „KaWałek” to kalambur, za którym ukrywa się dziennikarz, pragnący częściowo opisać kraj, w którym, jak powszechnie się sądzi,  dobrze się mieszka i robi zakupy. Ale nie tylko. Marek Wałkuski przedstawia czytelnikowi najróżniejsze aspekty życia w Stanach, próbuje pokazać, jak wygląda normalne życie w Ameryce z perspektywy zarówno dziennikarza, jak i zwykłego mieszkańca.

Książka podzielona jest na sześć kawałków. Są one zatytułowane następująco:
Kawałek wstępu
Kawałek pierwszy. Wygoda po amerykańsku
Kawałek drugi. Made in USA
Kawałek trzeci. Między nami Amerykanami
Kawałek czwarty. Widokówki z Ameryki
Kawałek piąty. Przyjemne stany
Kawałek szósty. Rzeczy ostateczne albo prawie ostateczne

Poszczególne kawałki opatrzone są znakomitymi ilustracjami samego Autora oraz pochodzą z przebogatych źródeł m.in. zbiorów Getty Images i CORBIS.

Zasiadłam do tej książki z ciekawości: skonfrontuję swoje wyobrażenia na temat Stanów z faktycznymi opisami sporządzonymi przez kogoś, kto tam mieszka i może, zachowując perspektywę obcego, strangera, pokazać mi aktualną żywotność tych moich mitów. (Mam na myśli m.in. amerykański uśmiech, hasło "Od pucybuta do milionera" oraz kultowe podróżowanie kilometrowymi autostradami na harleyu, koniecznie z muzyką z filmu Easy Rider albo Thelma i Louise).
Marek także rozpoczyna swoje opisy-kawałki od symboli amerykańskiej kultury, czy może – duszy? Właśnie. Czy Amerykanie, wiecznie uśmiechnięci, zawsze przyjaźnie nastawieni, mają prawdziwą, pełną złożoności duszę, którą czasem zatarga rozpacz? Jeśli tak, to na pewno nie pokazują tego publicznie. Nie wypada obnażać swoich emocji, bo w codzienności najważniejsze jest żmudne „przepychanie materii” każdego dnia, a uśmiech z pewnością potrafi złagodzić tę rutynę.

A zatem porozumienie dusz: słowiańskiej i amerykańskiej nie jest możliwe z zasady. Trzeba pójść na kompromis. Może właśnie ten harley, symbol wolności, byłby dobrym tropem? Marek pisze, że sam kupił harleya, bo chciał się przekonać, ile może na nim „depnąć” i tym samym spektakularnie przejechać kilometry słynnej route 66.
Okazało się, że harleyowcy jeżdżą przepisowo i że same harleye nie bardzo pozwalają dać „depa”.  Ale mają wielu fanów. Marek jest nim nadal ze względu na emocje, jakie budzą te motocykle i indywidualność, która cechuje ich posiadaczy. A wiadomo, że indywidualność to wartość numer jeden w Ameryce. Z tym się spokojnie zgodziłam i pozostawiłam motocyklistów na ich własnych drogach. Mit żywotny. Dalej.

A jak z hasłem "Od pucybuta do milionera"? Obecny najsłynniejszy piosenkarz country, Toby Keith, był typowym prowincjonalnym muzykiem, dorabiał na rodeo, grał w futbol. Potem pracował na platformie wiertniczej, po spadku cen paliw postanowił poświęcić się muzyce. Wziął kredyt, nagrał płytę i...jego obecny majątek "Forbes" szacuje na pół miliona dolarów. Następny mit nadal funkcjonuje. 

Kolejne kawałki poświęcone stereotypowym amerykańskim zachowaniom wzbudziły moją niechęć i śmiech, jak uroczystości pogrzebowe, w większości pozbawionego żałobnego tonu oraz fascynacja makabrą w stylu Halloween. W większości miałam mieszane uczucia: pogardy i zachwytu nad wyidealizowaniem konsumpcji oraz idącej za tym łatwości w podejmowaniu wszelkich działań, z pewnością – nie nadzieją, "że się uda" –niezależnie od wieku, predyspozycji, często także możliwości finansowych. Amerykanie mają w sobie gen optymizmu, który pozwala im wierzyć we własne siły i porozumiewać się z ziomami na tym samym poziomie. Co oznacza w razie potrzeby wspieranie się, radzenie sobie i wzajemne wsparcie. Niesamowite. I jak bardzo frustrujące w porównaniu z tym, co mam na własnym podwórku, choć się staram.

W trakcie czytania przeszkadzała mi ta kultowa idea amerykańska, której sporo miejsca poświęca redaktor Wałkuski. Mówię o łatwości życia, o której nieustannie wspomina Redaktor. U nas wszyscy też żmudnie przepychają dzień za dniem, ale rzadko robią to z uśmiechem, a częściej z wściekłością. Którą przecież trzeba gdzieś wyładować. Najczęściej są to Bogu ducha winni współpasażerowie w środkach komunikacji miejskiej albo zwykli przechodnie, którzy, chcąc przejść przez przejście dla pieszych bez świateł, muszą przeważnie przepuścić sfrustrowanych kierowców.

Cierpię nad brakiem łatwości życia, a z drugiej strony uważam się za bohaterkę codzienności, bo tak dobrze sobie z nią radzę. Dlaczego miałabym popatrzeć na to, co robię, bez heroizmu, a po prostu normalniej, nieco mniej refleksyjnie, głęboko – a po prostu zwyczajniej? Może nie umiem?

Ale o tych różnicach między Ameryką – nimi, a nami, czyli Europą, (a może nami - Polską?), można by ciągle pisać i nieustannie porównywać.

Redaktorowi Markowi przyświeca inna myśl, która jest czytelna: ważne, by dostrzec pewien charakter, styl życia, który w Stanach polega na ułatwianiu, a nie utrudnianiu sobie życia. (Znowu porównania nasuwają się same. Chyba nie można przed tym uciec).
Marek nie stara się być obiektywny. Opisuje jak działają banki, sklepy, dlaczego zakupy w Stanach są przyjemniejsze (bo nie ma stresu przed reklamacją i zirytowanym sprzedawcą, który ostatecznie nie przyjmuje reklamowanego towaru, ani nie zwraca żadnej kwoty). Marek pisze o tanim stołowaniu się w mieście i o możliwościach spędzania wolnego czasu za grosze.

Z tych opisów płynie wniosek, ze ludzie w Stanach przede wszystkim ufają sobie nawzajem, a nie z miejsca podejrzewają, że chcesz ich oszukać. Są bezwzględnie dumni z tego, że ich kraj powstał dzięki ich pracy i że mogą w nim dużo zmienić, bo mają wpływ na rządzących i na to, jak wydawane są ich podatki. Marek jest zadowolony, jak działa Arlington, w którym mieszka, głównie z powodu inicjatyw na rzecz mieszkańców, takich, jak edukacja i rozrywka. Są one tam finansowane z kieszeni podatników. Hasło”Wszystko jest dla ludzi” ma zatem w Ameryce pełniejszy sens, niż tylko, jak w Polsce, częściowy. Tu tym hasłem tłumaczy się nadużywanie pewnych zachowań. Tam – realizację pomysłów, które można z pożytkiem zrealizować.

A jednak zmęczyło mnie to zadowolenie Autora Ameryką i czytając, czekałam, aż znajdzie się kawałek równoważący te zachwyty. Znalazłam jeden i on, według mnie, uratował całość. Bez niego nie mogłabym przełknąć tego kawałka amerykańskiego tortu.  Piękność bez maleńkiego uszczerbku nie byłaby tak autentyczna.

Polecam wszystkim spróbować!


Marek Wałkuski, Ameryka po KaWałku. Kraków 2014



sobota, 7 lutego 2015

Warsaw in winter

Warszawa zimą, czy Warszawa – nocą? Obie formy zawierają w sobie wrażenia z wczoraj, tuż po obejrzeniu  Warsaw by night w pobliskiej Kinotece.

Zbierało się od jakiegoś czasu.: nieruchomość mroźnego powietrza, wzdymającego się jedynie od firanek oddechu. Nie mogłam oprzeć się pokusie chuchania i wyobrażania sobie wielu rzeczy, które znikały wraz z ciepłym powietrzem.  Rozpływały się w nim.

Byłam taka wyczekująca, w tej rutynie codziennej zimy, zwłaszcza wieczorów w pracy, które niekiedy bywały poetyckie, jak historia Roxanne z piosenki The Police, ale częściej przytłaczające ciemnością krótkich dni. Co wieczór to samo. Od czasu do czasu wkładałam czerwoną sukienkę po powrocie. Zapalałam wtedy lampkę i czytałam z ust Świętego różne piosenki.

Wczoraj poczułam ruch powietrza, zapoczątkowany jakimś oddechem nietutejszym i nieludzkim. Miał w sobie mroźność, ale i jakąś trudną do uchwycenia świeżość. Przeczucie czegoś niejasnego, jak niewytłumaczalny i – co poczułam mocniej – zmysłowy zapach ziemi. Była piętnasta i zrobiło się nagle widno. Pomyślałam, że po wieczornych zajęciach pójdę do kina na Warsaw by night.

Samotność w kinie była mi potrzebna. Mimo premiery filmu i sporej publiczności, czułam się na właściwym miejscu, gotowa na spotkanie z obrazem…wymagającym, jak się okazało i cudownie wzruszającym. Może potrzebowałam odzwierciedlenia, a tym samym potwierdzenia takiego obrazu Warszawy, jaki sama w sobie noszę? Film mi go zarazem dopełnił, jak i dodatkowo pokiereszował. Ile blizn na tym obrazie, na który codziennie patrzę? Kilkanaście. Namiętnie szukam podobieństw, projektuję na niego emocje i widzę, że jest ruchomy i przypomina szopkę. Albo iluzoryczne malarstwo. Z której strony patrzysz ty – on patrzy na ciebie. A co tym razem jest na obrazie? Zima czy noc?


Pod wspólnym adresem miasta Warszawa, rozpoczynają się, trwają i kończą romanse. Mój także. Wracam z kina przez stację PKP Powiśle. Nadjeżdża wieczorny pociąg KM do Otwocka. Prawie pusty. Na peronie nie już ma nikogo, ale konduktor upewnia się, czy może jeszcze ktoś nie wpadnie w ostatniej chwili: rozgląda się. Nie, nie ma nikogo. Pociąg powoli rusza, konduktor trzyma w ręku krótkofalówkę, ale jeszcze stoi w uchylonych drzwiach, gdyby ktoś w ostatniej chwili się zdecydował i miał wsiąść. Tym razem to nie ja. Przyspieszam kroku.