Spomiędzy książkowych kartek wypadł ususzony klonowy liść: duży, brunatno- i czerwonożółty, przybrudzony czasem.
Ślad po tamtej intensywności koloru, która wtedy zafalowała we mnie i przyniosłam liść do domu. Dobrze pamiętam jeszcze jedno z takich wzruszeń: znalazłam w domu w encyklopedii cały bukiet ususzonych frezji: fioletowych, białych i lekko pomarańczowych, całkiem płaskich po trzydziestu latach, włożonych do tomu przez jedną pannę młodą.
Te na nowo odkryte ślady zaprowadziły mnie do "Botaniki duszy", którą pochłaniam od trzech dni. Powieść rozwija się we mnie w idealnym momencie: w okresie wczesnego przednówku, kiedy szuka się nowych smaków, wypatrując oznak wiosny, która na pewno przyniesie odmianę. Autorka powieści, Amerykanka Elizabeth Gilbert, zadedykowała swoją pracę Babci z okazji Jej stuletnich urodzin. W trakcie czytania "Botaniki" widać wiele obrazów z przeszłości, które mogły być inspirowane opowieściami Babci. Wnuczka umiejętnie je przywołała i doskonale opisała, nadając im niepowtarzalny kształt. Dla mnie, jak dotąd, najbardziej wyrazisty jest przeświecający przez powieść duch pierwszych osadników filadelfijskich i ówczesna atmosfera jednego z największych miast Stanów Zjednoczonych. Powieść pisana jest z rozmachem i ogromnym talentem zwłaszcza w opisywaniu szczegółów, co do których nie mam wątpliwości, że Autorka je zna. Jest tak przekonująca.
Początek historii głównej bohaterki, Almy Whittaker, prowadzi do historii jej ojca, który zanim zobaczył pierwszy raz swoją córkę urodzoną w 1800 roku, był biedakiem, bystrym złodziejem, utalentowanym ogrodnikiem w Kew Gardens, marynarzem i obieżyświatem na usługach bogatego lorda Banksa. Droga do fortuny Henry`ego Whittakera była trudna i kręta. Konsekwentnie wydzierał światu nieznane ówcześnie rośliny i sprzedawał je hodowcom i botanikom z całego świata. Swoją wiedzę o roślinach, którą zdobył od swego ojca, także ogrodnika w Kew Gardens, przekazywał swojej córce od najmłodszych lat. W ten sposób Alma już jako mała dziewczynka stała się spadkobierczynią pasji swego ojca.
Wpływ Henry`ego wyznaczył Almie drogę kariery naukowca. Wszystko inne w dziewczynie ukształtowała matka. Beatrix z domu van Devender, nieładna, ale niezwykle wyedukowana, bogata Holenderka, spadkobierczyni surowej luterańskiej doktryny, w której duchu konsekwentnie wychowywała swoją córkę. Nigdy jej nie dopieszczała, zawsze natomiast przycinała, naginała, upominała w tym, co należało ukształtować w dorastającej dziewczynie: niezdrowe w mniemaniu matki instynkty, nieposłuszeństwo, brak manier. Beatrix nieustannie kierunkowała swoją córkę w byciu uprzejmą, ale nie nudną. Nuda oznaczała głupotę, bezproduktywność umysłu, a to już był grzech. Sama Beatrix, nie dopuszczając do rozleniwienia, nie prowadziła salonowych konwersacji: nie znosiła czczej gadaniny. W jej domu, filadelfijskiej posiadłości White Acre, którą zarządzała razem ze swoją gospodynią, Hanneke de Groot, prowadziło się wyłącznie ciekawe dysputy na odpowiednim poziomie. I to wyłącznie z interesującymi gośćmi, nie zawsze reprezentującymi środowiska najwyższej klasy, za to będącymi utalentowanymi naukowcami, tancerzami, aktorami lub poszukiwaczami przygód z całego świata. Beatrix nie należała wówczas do nudnej, jak sama twierdziła, socjety bostońskiej, miała natomiast krąg wybitnych znajomych i była żoną Henry`ego Whittakera, który wówczas już jednym z najbogatszych ludzi Ameryki. W takim otoczeniu wzrastała jego córka.
Śledzę jej losy. Trudno mi się oderwać od tej książki.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz