Nadmorskie światło. Ufam sobie bezgranicznie nad morzem. Jestem tam spójna i świadoma swojego przeznaczenia. Ta kipiąca radość, która we mnie jest, tak po prostu, rozkosz z obecności Świętego, gdy jedziemy autem, on trzyma ręce na kierownicy, która pachnie skórą, i także - nim. Z tyłu śpi nasz syn. Żuławy Wiślane z ich trawami za oknem. I zaraz wzejdzie księżyc. Czuję łaskotanie w brzuchu na myśl o morzu. Euforia bliska zakochaniu, oślepiająca samoświadomość bycia tu i teraz, a jednocześnie dystans, bycie z boku, i siła, jaką daje możliwość wielopoziomowego oglądu sytuacji. Czułam się nad morzem tak, jak dokładnie dwadzieścia lat temu, gdy pierwszy raz pojechałam do Krynicy Morskiej na obóz harcerski. Ten sam zachwyt, to samo zakochanie.
W stanie upojenia spędzam ostatnie dni. Skąd się to bierze, nie wiem, ale uwielbiam stany takiego natężenia emocjonalnego, gdy piję kawę i wino, dzieląc swój czas między pracę a zabawy z synem. Zostaje jeszcze chwila na zabawę w dom. Ostatnio zainspirowana moją Małą paryską kuchnią Rachel Khoo, o której pisałam tutaj, upiekłam kisz lotaryński. Absolutna pychotka.
Stan duszy uzupełniłam więc nowym inspirującym słonym ciastem. Z dodatkiem gruboziarnistej soli morskiej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz